środa, 29 kwietnia 2015

Gorący towar (1)

Podobno historia staje się bardziej autentyczna, gdy o człowieku prostym opowiada człowiek bardziej skomplikowany. Nie ja to wymyśliłem, ale - skoro już wybrałem ton szczerości - muszę wyznać, że to powiedzonko nachodzi mnie zawsze wtedy, gdy myślę o tamtych zdarzeniach. Staram się dokładnie poukładać te kostki domina, oddać sprawiedliwość wymogom chronologii, lecz pamięć jest kapryśna i zwodnicza. I, prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć.

Może będzie najlepiej, gdy powiem, że początek całej afery wyglądał niezwykle banalnie i żaden zewnętrzny objaw nie zapowiadał dalszych, strasznych konsekwencji, jak choćby tego, że stracę najlepszego kolegę i doznam głębokiej rany, która okaże się nieuleczalna i na zawsze odmieni moją osobowość. Takie incydenty, powszechne jak próchnica zębów, pospolite aż do mdłości, spotykają każdego, i potrzeba szczególnie wybujałej wyobraźni (albo zwykłego szaleństwa), aby twierdzić, że mogą zwiastować jakąś dramatyczną odmianę losu. Ale w naszym przypadku było właśnie tak, więc wybaczcie, jeśli na wstępie zrobię wrażenie cokolwiek nieznośnego nudziarza.

Historia, która okazała się tak brzemienna w skutki, rozegrała się na jednym z tych budowanych bez ładu i składu willowych osiedli, będących czymś pośrednim między miastem a zapadłą wiochą. Zdesperowane mieszczuchy mobilizowały cały swój kapitał w nadziei znalezienia miłej, gościnnej, sielskiej przystani dla ich skołatanego życia i często lądowały właśnie tutaj: na Ziemi Jałowej, w istnym Neverlandzie. W naszym wypadku miejscowość nosiła dumną nazwę Powalisko.

Mężczyzna, który wynajął nas do założenia ogrodu, należał do późnej fali osiedleń, więc trafiła mu się parcela na samym skraju wsi. Z okien jego salonu (znajdującego się idealnie pośrodku działki) można było zobaczyć łukowaty rząd drzew, wzdłuż którego biegła marna, szutrowa droga prowadząca do centrum. Ten odcinek drogi znajdował się na czymś podobnym do podłużnego wzniesienia, łagodnego od północy, a bardziej spadzistego na południu, gdzie ograniczała go ciemna ściana lasu. Okoliczne sosny i brzozy były jedynym wzbogaceniem tego dość przeciętnego, spokojnego krajobrazu.




W każdym razie, widok z okien salonu był całkiem porządny... Ktoś mógłby zapytać, skąd u mnie, bądź co bądź robotnika najemnego, wzięła się wiedza na ten temat, zazwyczaj zarezerwowana dla Inwestora (bo tak mieliśmy w zwyczaju nazywać każdego kolejnego klienta). Ten ktoś mógłby dodać (gdyby chciał mnie dotknąć, co pewnie nie byłoby trudne), że obecność służby przy negocjacjach na wyższym szczeblu nie jest wskazana - ale tak się składa, że szef postanowił tego dnia zrobić wyjątek, i pozwolił mi pójść ze sobą. Miał swoje powody. Otóż zbliżało się święto, podczas którego ludzie całymi rodzinami zbierali się przy bogato zastawionych stołach, obżerając się jak bąki i wspólnie wgapiając w żenujące, specjalne wydania programów. Szef wiedział, że tego dnia praca do samego zmierzchu nie była dobrze widziana. Ale pewnie wykalkulował, że tą drobną grzecznością przekupi mnie i skłoni, żebym popracował dłużej. No a poza tym, był szczyt sezonu. 

- Zdaje pan sobie sprawę, że z taką ziemią będzie podwójna robota - powiedział, wycofując się w głąb pomieszczenia, aby całemu spotkaniu nadać charakteru powagi. - Muszę wynająć dodatkowego pracownika.
- Wiem, ale będę na miejscu - odparł tamten, na oko czterdziestodwuletni i niezwykle zmotywowany. - Zanim pan sprowadzi odpowiednią darninę, ja z żoną wygrabię całe ćwierć hektara. A pańscy chłopcy będą wywozić kamienie.

Słuchałem tej rozmowy, stojąc przy samym oknie i udając, że nic mnie nie obchodzi. Myślałem o Tonym, który został na zewnątrz i miał pilnować narzędzi. Biedak, pewnie nawet nie domyślał się, co go czeka... 

wtorek, 28 kwietnia 2015

Wybór metody pisania (2)

Można powiedzieć, że metody pisania dzielą się z grubsza na "zwarte" i "rozproszone", co ma związek z podejściem do planowania. Te pierwsze sprawdzą się w formach dłuższych, gdzie ogólny plan opowieści (tzw. szkielet) jest niezbędny; te drugie możemy zastosować przy formach krótkich, gdy właściwie całą historię mamy w głowie i cała sztuka polega na "przelaniu" jej na papier czy arkusz w programie edycyjnym. Oczywiście, obie metody mają swoje wady i zalety, jednak więcej zastrzeżeń mam do metody wymienionej jako druga.  

1. Metoda "rozproszona" jest właściwsza dla tych, którzy w tworzeniu wolą iść na żywioł, piszą szybko i dość niedbale, podczas pisania dają się ponieść emocjom i chwilowym nastrojom.
Taką metodę można przypisać choćby Balzakowi, znanemu ze swych dziwnych zachcianek, np. podczas pisania podobno lubił wdychać zapach nadgniłych pomarańczy; pisał często na stojąco, odziany w rzymską togę itd. Oprócz tego, że Balzac poniekąd musiał pisać szybko (całe życie był zadłużony), charakteryzuje go nierealistyczność planowania - cykl "Komedia ludzka", zakrojony początkowo na 137 tomów, doczekał się ukończenia 85 powieści.

2. Metoda "zwarta" opiera się na, przynajmniej w podstawowym stopniu, dopracowanym planie, który opisuje kolejność zdarzeń w naszej historii. Dzięki temu, paradoksalnie, mamy więcej czasu, aby doszlifować tekst pod względem stylistycznym, i często okazuje się, że ten dodatkowy czas procentuje na korzyść tekstu.

Jest to strategia mniejszego ryzyka, dla twórców, którzy w bardzo świadomy sposób kształtują swój warsztat i środki wyrazu. Pisarz stoi tu poniekąd przed wyborem, tak jak bywa w realnym życiu: ryzykując więcej, słuchając podszeptów chwilowego szaleństwa, możemy liczyć na większą nagrodę, ale jest też "szansa", że zostaniemy z gołymi rękami. Z drugiej strony, ten kto ryzykuje mniej, musi zadowolić się odpowiednio mniejszą nagrodą; a jednak ta strategia rzadko przynosi zupełną porażkę. 

Pisanie spontaniczne przynosi nierzadko świetne efekty, lecz są one mało trwałe; doznajemy olśnień, erupcji twórczej weny, spektakularnych wyładowań - ale trudno taki stan napięcia utrzymać przez dłuższy czas. Później wracamy do napisanego tekstu i ze zdziwieniem zauważamy, jak bardzo złe są te fragmenty, które wcześniej uznaliśmy tylko za słabsze; jak dużo jest logicznych potknięć, niedociągnięć i zwykłej grafomanii. Problem czasu, który wówczas musimy poświęcić na poprawki, znika albo nie jest taki wielki, gdy wybieramy planowanie. 




Jak mogliście się już domyśleć, opowiadam się raczej za metodą "zwartą", albowiem pozwala nabrać dystansu do tematu i dojrzeć naszym pomysłom. Byłem w trakcie pisania wstępu do opowiadania, gdzie jednym z ważniejszych bohaterów miał być las. Opowiadanie jest w konwencji grozy; zastanawiałem się, jaki musi być las, aby wzbudzić lęk lub przerażenie? Jakie warunki musi spełnić, aby "zagrać" w mojej historii i stać się dla niej przekonującym tłem? 

Jeśli chciałem, aby las się ożywił (przynajmniej w wyobraźni odbiorcy), musiałem poczuć jego obecność. Czy drzewa są wiotkie i kołyszą się złowrogo na wietrze, poruszane jakby nieczystymi siłami? Czy, przeciwnie, są uschnięte i powykręcane, co przywodzi na myśl jakieś nieszczęsne, zaklęte w drzewa istoty? Czy ten "straszny" las ma ingerować w życie bohaterów, atakując szorstką korą drzew, igłami i drzazgami; czy może ma być cichy i oniryczny? Miałem więcej czasu, tak więc mogłem gruntownie przemyśleć swój pomysł. 

W końcu wyobraziłem sobie las z "Miasteczka Twin Peaks", gdzie oświetlone białym światłem drzewa nagle wyskakują jak upiory, co w dużym stopniu wzmaga grozę sytuacji. Z tego pomysłu przeszedłem zatem do następnego - aby starać się ukazywać las odpowiednio oświetlony, w formie "stroboskopowych wizji" (jest to zresztą efekt dość stary, wypróbowany np. w klasycznym horrorze "Egzorcysta"). 

Wychodzi na to, że las - aby wzbudzał przerażenie - nie musi być koniecznie ciemny; wystarczy, że będzie odpowiednio oświetlony.  

niedziela, 26 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (10)

Audrey bynajmniej nie pomagała mu się opanować. Chwilkę potem, ruchem leniwej kotki, położyła obie dłonie na mężowskiej piersi, gładząc ją wolno i jakby z namysłem. Przysunął się bliżej okna i zauważył, że miała na sobie przyciemniane okulary. Spanikował. Mogła więc patrzeć wszędzie i nigdzie; mogła mieć przymknięte z rozkoszy oczy, ale też sięgać kątem oka na trzecie piętro, by śledzić jego żałosne akrobacje. 

Tymczasem otworzył drzwi lodówki, grzebiąc w niej hałaśliwie. Nagle wpadł na pomysł, aby wykorzystać otwarte drzwi jako zasłonę i, opierając się o kuchenny blat, wolno i niezgrabnie zdjął flanelowe spodnie. W końcu ulokował się na ceramicznym zlewie, mając w dłoni pęczniejącą męskość. Robił to wszystko, starając się nie puszczać uchwytu od lodówki, co dało doprawdy komiczny efekt. Ale opłaciło się - z poziomu zlewu, wychyliwszy głowę na ukos i odpowiednio manewrując całym ciałem, miał całkiem niezły widok. Sennie, miarowo poruszał napletkiem, a wilgotna powierzchnia zlewu chłodziła mu pośladki.

Starał się nie spuszczać oczu z Audrey. Było to warunkiem trwania przyjemności, a także nastroju, w którym muzyka, obrazy i jego własne myśli tworzyły harmonijną całość. "Oto prawdziwa kobieta - dumał - oto kobieta dla mnie. Bez żalu rozstała się z pierwszą młodością, ale nie jest cyniczna ani drętwa. Wie doskonale, czego pragnie od życia, smakuje każdą chwilę. Świadoma swojej wartości, chyba niczego nie żałuje... Nie kupuje tanich pochlebstw, nie rzuca się na oślep. Waży i ocenia, niczym dobra gospodyni sztukę mięsa... Dilerka miłości..."

Przez jakiś kwadrans Audrey opalała się obok męża, a potem znikła za domkiem. Gdy wróciła, niosła dwie donice pięknych niebieskich hortensji, przez chwilę ciesząc oczy ich widokiem. Telefon męża zadzwonił, zza płotu dobiegło ich szczekanie psa, wróbel przeleciał. Patrzył na Audrey, podziwiając sposób, w jaki reagowała - i reagował na jej reakcje. Kolejny raz odniósł wrażenie, że w jej uśmiechu czai się drwina. A potem znowu pochłonął ją ciemny i chłodny prostokąt drzwi.




"Może w jakiś sposób pozwoliła by się zdobyć, może nieświadomie czeka na swego backdoor mana... Jedno jest pewne: dla niej warto byłoby nadstawić karku, nie to, co dla tamtej; byłem ostatnim frajerem myśląc inaczej. Ty, Audrey, dobrze rozumiesz, że są rzeczy bezcenne, i że wszystko, co można kupić, jest żałośnie tanie. Ale ciebie nie można zdobyć, nawet, jeśli pozwolisz się przekupić."

Rozmarzył się i, bardziej dla zabawy, zaczął planować iście filmowy romans. Co gorsza, pozwolił sobie uwierzyć w omnipotencję swych marzeń, w ich stwarzającą i płodną siłę. Jednocześnie podświadomie wiedział, że każdy centymetr, zbliżający go do realizacji tych planów, cofnie go o dwa centymetry w dziedzinie uroku i piękna, które były ich nieodzownym składnikiem. I w samym środku tej zaczarowanej krainy wyobraźni dotknęło go okrutne ostrze tragizmu: zrozumiał, że jego urojony, zaklinany dziwnymi słowami romans realizuje się właśnie w tej chwili; że dopełnia się i wygasa w bieżącym mgnieniu czasoprzestrzeni, potwornie przypadkowym i obojętnym w oczach Boga.

Zanim doszedł na szczyt przyjemności, usłyszał wysoki krzyk mewy albo rybitwy. Skończył nad zlewem, akurat gdy nokturn opus 15/2 osiągnął swego rodzaju uczuciową kulminację.

Następnego dnia sąsiad przestał odpowiadać na jego "dzień dobry".
*** 

piątek, 24 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (9)

Zapalił skręta, puścił muzykę i położył się na łóżku. Starał się nie myśleć o tym, co widział, ale ciekawość dotycząca nieobecności Audrey (a przede wszystkim tego, co porabiała) nie dawała mu spokoju. Domyślił się, że teściowa wyjechała z miasta, bo nie widział jej rano, gdy podlewała rabatki z ogrodowego węża; dzieciaków również nie było. Byli więc sami. Dlaczego Audrey postanowiła zostać w domu? Czemu nie towarzyszyła mężowi, mimo że w każdej innej sytuacji zachowywała się jak papużka-nierozłączka? Co tam robiła? Czyżby nie lubiła słonecznych kąpieli? Zadręczał się pytaniami, lecz była to udręka słodsza od cukru.

Może zatem czekała na jakiś znak, na umówiony sygnał, który miałby go zaskoczyć? Może wspólnie, w żartobliwym porozumieniu, prowadzą jakąś grę, której celem jest wykpienie go i ośmieszenie, zdemaskowanie jego nieudolnych prób obserwowania?




Do diabła z tą udawaną przyjaźnią między rodzinami, zaklął w myśli. Czyż ten absurdalny pakt, ta sąsiedzka szkoła dyplomacji, nie była od początku skazana na powolne umieranie? Czy nie był to tylko chocholi taniec i bufonada? Co mogę mieć wspólnego z bohaterskim sąsiadem, oczywiście pomijając fakt, że dzielimy jedno podwórze? Sytuacja wyglądała tak, że zamiast zostać dobrymi znajomymi (czego oczekiwały obie strony) zamieniliśmy się w konkurentów. Nikt tego nie przewidział, nikt nie miał na to wpływu. Gdybym miał żonę i dziecko, wszystko ułożyłoby się bardziej naturalnie; ale człowiek wolny, poważny, mający czas na myślenie i snucie marzeń, musi wydawać im się niegodny zaufania. I może mają rację...

Wstał z łóżka i wybrał muzykę do rozmyślań - swój ulubiony nokturn op.15/2. Rzekomo "klasyczne" wykonanie Rubinsteina nie trafiło w jego gust; było zbyt poprawne, a przy tym pozbawione emocji. Pollini, który swym nieskazitelnym warsztatem wyszlifował nokturn jak kryształ Swarowskiego, też nie spełnił jego wymagań. W końcu wybrał mało znaną interpretację Petera Schmallfussa. Ta wersja nie była doskonała technicznie, lecz idealnie wyczuwała ducha Chopina; jego zamysł, żeby przejść z początkowej, lekko filuternej beztroski, do przeczucia nieokreślonej obietnicy i nadziei, aż wreszcie - do pełnej dramatyzmu tęsknoty i nabrzmiałej ciszy mniej więcej w połowie utworu.

Nastawił muzykę na tryb powtarzania i zadowolony udał się do kuchni. Gdy ponownie spojrzał przez okno, zobaczył wyłaniającą się z podcienia domu Audrey. Niosła kunsztownie ozdobionego drinka i podała go mężowi. Przedtem zaczaiła się za jego plecami, na krótko zasłaniając mu oczy.

Było w tym geście tyle kobiecego oddania, tyle wręcz erotycznej poufałości, że nawet nie wiedząc, kiedy, zaczął zabawiać się sam ze sobą.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (8)

Nadeszło lato i upały. Małżeństwo sąsiadów, zaalarmowane lipcowymi ulewami, zabrało się do naprawy dachu, i było to jedyne wydarzenie godne zapamiętania w tym czasie. Bohaterski sąsiad wdrapał się do góry zaopatrzony w wielki ławkowiec i wiadro smoły, asekurowany przez żonę, która potem cierpliwie mieszała mazidło. Z cichym uwielbieniem śledził jej zwinne ruchy i to, jak wpierała się stopami w nierówności spojeń, aby nie spaść na dół. W tym czasie sąsiad zdzierał starą, popękaną papę (najgorzej było przy kominie) i co chwilę prosił Audrey o podanie jakiegoś narzędzia. Później, już przy wbijaniu gwoździ, ona gorliwie podawała mu podkładki.




W niedzielę upały przybrały na sile. Wydawało się, że wszystko traci swoje kontury, a jedne przedmioty przechodzą w drugie, nie dyscyplinowane przez prawa fizyki. Było tak gorąco, że nawet muchom odechciało się latać.

Opuścił swoje kuchenne obserwatorium i poszedł do siebie, aby poczytać. Wertował "Łuk triumfalny" Remarque'a, mając za podkład nokturny Chopina, ale szybko stwierdził, że nie był to dobry pomysł. Muzyka Chopina nie nadawała się na tło; uporczywie wybijała się na plan pierwszy i zakwitała na uszach, a jej zmienne tempo wyprowadzało go z równowagi i sprawiało, że gubił wątek. Była to zakąska, która zuchwale pragnęła zostać daniem głównym; tapeta, która zastępowała obrazy.

Wrócił do kuchni, aby napić się pepsi. Otwierając lodówkę zauważył, że sąsiad opala się przed domem na leżaku. Audrey tym razem została w domu. Delektował się zimnym napojem, wystawiając na widok tylko górną część twarzy, jak żaba albo hipopotam. Stwierdził, że sąsiad nie ma żadnej lektury ani nawet gazety; wystarczało mu samo słońce, w którym kąpał się z zastygłym rozkosznym uśmieszkiem na ustach. "No tak - pomyślał - oto wymarzona pogoda dla mieszczucha. Skwierczeć jak kawał mięsa na patelni, rozpuszczać swój mózg i trwać w błogim idiotyzmie. Pływać we własnym sosie i zapominać, gdzie jest granica moje-twoje - oto idealny relaks i wypoczynek."
Było jednak coś, czego nie zauważył od razu: telefon komórkowy, który tamten odłożył w zasięgu ręki. Teraz sięgnął po niego i wysłał wiadomość do żony, co można było poznać po dyskretnym uśmiechu.

"I mimo tych kilku metrów, jakie ich dzielą - myślał zazdrośnie - ślą sobie wiadomości. Zupełnie jak niedojrzałe dzieciaki, jak nudzące się nastolatki..." Poszedł do pokoju, aby dłużej nie odczuwać zapośredniczonego wstydu i zmieszania.

środa, 22 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (7)

Na szczęście wkrótce w poczekalni zjawił się nowy pacjent. Nie wiedząc, w jaki sposób (może po swetrze koloru zgniłej zieleni), zdołał odgadnąć, że był to policjant. Leżał na noszach, mając na twarzy wyraz tłamszonego cierpienia; jednak nie dało się zauważyć żadnego widocznego urazu. To, że znajdował się w stanie zagrożenia zdrowia, wyciągnięty bezradnie w pozycji horyzontalnej, przybliżyło ich i zrodziło solidarność we wspólnej niedoli. Nie miał oporów przed wyjawieniem mu całej swojej historii.

Gdy już streścił swoje przeżycia, policjant powiedział:
- Człowiek stara się funkcjonować całe życie względnie rozsądnie i w spokoju. Pracuje, wypełnia obowiązki, i ma nadzieję, że inni będą robić to samo. Że dzięki temu zasłuży sobie na ich na szacunek i po prostu zwykłe życie... Ale to nie wystarcza. Najgorsze, że można cały czas schodzić innym z drogi, zawsze unikać kłopotów, a w końcu i tak przyjdzie kolej na ciebie... Wiesz, powiedzieć, że bierność prowokuje do przemocy, to za mało. Sporo myślałem na ten temat. I może właśnie dlatego zostałem policjantem. - Tutaj przestał mówić, a jego usta zacisnęły się w bezdźwięcznej skardze. 

Słowa tego człowieka zrobiły na nim wrażenie, do tego stopnia, że nawet nie zauważył, kiedy pielęgniarze wywieźli włóczęgę. Ale to już nie miało znaczenia. Liczył się fakt, że miał wyjątkowe szczęście przyłapać policjanta na chwili refleksji i szczerości; zatrzymać dla siebie moment, gdy zrzucił maskę służbisty, zazwyczaj prawdopodobnie szczelnie przyklejoną do twarzy.
Wkrótce pielęgniarze wrócili, tym razem zabierając jego rozmówcę. Tak jak wszyscy inni, policjant również stwierdził, że jego sąsiad jest prawdziwym bohaterem. Dodał, że należą mu się jakieś podziękowania, a na koniec (najwyraźniej nie znajdując lepszej formułki) życzył mu powodzenia.



Następnego dnia siedział przy stole w kuchni razem z siostrą i ciotką. Siostra przychodziła opiekować się psem, którego chwilowo musiała pozbyć się z domu. Ona również uważała, że jego bohaterskiemu sąsiadowi należy się jakaś nagroda. Razem doszli do przekonania, iż najlepiej będzie upiec jakieś ciasto, i właśnie dlatego naradzali się w kuchni.

- Takich ludzi jest coraz mniej - powiedziała siostra - i właśnie dlatego trzeba to docenić. Tylko nie wiem, co będzie lepsze: szarlotka czy sernik.
Ciotka powiedziała, że sama zajmie się pieczeniem, i zwróciła się do niego:
- A ty mógłbyś kupić mu jakąś kawę, on jest wielkim kawoszem. Oczywiście, tylko sto procent arabica, innej nie weźmie do ust. I zwróć uwagę, żeby była pakowana w Niemczech. Te mieszanki z Polski są oszukiwane. On bardzo ceni dobrą kawę - powtórzyła. Odwróciwszy się do siostry, dodała, że wczoraj wieczorem odwiedziła ich sąsiadka i właśnie od niej wie o gustach tamtego.
Zapytał, po co były te odwiedziny, na co ciotka odparła z przesadzonym zdziwieniem:
- Jak to, po co? Oczywiście, że martwi się o twoje zdrowie!

Od chwili wręczenia prezentu, jeszcze kilka razy dochodziło do takich odwiedzin. Nastąpiło, zupełnie niezwykłe i niespotykane dla tego typu okolic, ocieplenie wzajemnych relacji. Ciasto tak przypadło do gustu teściowej sąsiada, że pewnego ranka zjawiła się z prośbą o przepis. Starsze panie wymieniły się przepisami, a następnie teściowa sąsiada zaprosiła swoją nową znajomą na basen. On ze swej strony zaczął mówić do nich "dzień dobry", a raz nawet pomachał z okna ich dzieciom.

Tak więc, odkąd doszło do tamtego fatalnego zdarzenia, dystans między sąsiadami znacznie się skrócił. Wszystko to sprawiło, że życie owych ludzi zaczęło go absorbować: z zaciekawieniem obserwował ich nawyki i zwyczaje, odnotowywał powroty z pracy, pory odprawiania i przywożenia dzieci z przedszkola, godziny posiłków i tym podobne sprawy.

Jednak z największym zainteresowaniem śledził żonę sąsiada, podziwiając jej zaradność, niewymuszoną elegancję i nawet sposób, w jaki chodziła. Zauważył, że prezentowała dość rzadki typ urody, będący kombinacją słowiańskiego wdzięku i nordyckiego chłodu. Posiadała wszelkie zalety brunetki, lecz miała błękitne oczy, a pieprzyk nad kącikiem ust dodawał jej seksapilu. Twarz tej kobiety, doskonale proporcjonalna i bogata w subtelności, wyglądała zawsze nieco inaczej, w zależności od kąta padania światła. Była osobą tak tajemniczą i fascynującą, że pozwolił sobie nadać jej własne imię i w myślach nazywał ją Audrey.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (6)

Była to właściwie zwykła szpitalna sala. Po obu stronach stały na obrotowych kółkach dwa łóżka, z czego jedno było zajęte. Na wózku siedział jakiś włóczęga, z którego unosił się typowy słodko-zgniły zapach. Nie mniej typowe było to, że smród tego rodzaju stawał się coraz wyraźniejszy i z każdą minutą bardziej nieznośny.

Usiadł w pobliżu okna, aby odciąć się w miarę możności od tego, na co skazywała go ta dziwna noc. Ale zapach amoniaku i choroby rozchodził się po sali niczym podstępny cień. Myślał o tym, co będzie robił po powrocie do domu; marzył o zwykłym obiedzie z frytkami i piwem, ciepłej kąpieli, telewizorze oświetlającym salon błękitnym, rozedrganym światłem. Wszystko to, wśród obłędnego korowodu dzisiejszych wydarzeń, zdawało się tak odległe, że aż niedorzeczne. Oddalenie przystroiło codzienność w rzadkie klejnoty, a tęsknota przekształcała ją w nieosiągalną idyllę. Ale czy to Elizjum z wygodnym łóżkiem i pilotem, kuchenką mikrofalową i rytualną poranną kawą obroni się samo?; czy zdoła zachować dawny urok i niewinność? Czy ta przewidywalna, mieszczańska stabilizacja, ten nudny dostatek nie zawierał w sobie nuty rozpaczy, która teraz, po powrocie "na stare graty", uderzy go ze zdwojoną siłą? I czy, na zasadzie przekornej ironii losu, którą wyczuwał podskórnie, jego pragnienie zachowania dawnego życia nie było przypadkiem desperacką próbą zniszczenia tej szansy - szansy, którą była cała ta zwariowana noc?




Nagle jego ruminacje przerwały odgłosy czkania i bekania śmierdzącego jegomościa. Z początku wyglądało to na atak refluksu, ale jego cierpienia stopniowo zmieniły się w coś w rodzaju złośliwych nudności. Patrząc na tego strasznego człowieka miało się wrażenie, że zaraz zwymiotuje - ale w ostatniej chwili w jakiś tajemniczy sposób uspokajał się, tylko po to, by narastanie ohydnego procesu zaczęło się od nowa. Jednak, o ile sama fizyczność tego widowiska była odrażająca, o tyle wygląd, a zwłaszcza twarz włóczęgi, była czymś w najwyższym stopniu niepokojącym: patrzył on w jakiś bezmyślny, ptasi sposób, jakby jego męki dotyczyły kogoś innego; patrzył wzrokiem żyjącego nawozu. Nudności, które raz po raz wstrząsały jego ciałem, wydawały się jedynym przejawem życia, życia, które wypełzało na twarz swego żywiciela bez jego wiedzy, a nawet wbrew niemu. Na krótką chwilę zawładnął nim pewien dziwny pomysł (że mesjasz w dzisiejszym świecie przybiera postać starego katatonika, zastygłego gdzieś w kącie), zawładnął i przepadł, wygnany przez nieludzkie zmęczenie. 

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Wybór metody pisania (1)

Wybór metody pisania to jedna z najważniejszych decyzji, jaką podejmujemy zanim tak naprawdę przystąpimy do pracy. Często jest jednak podejmowana szybko i pochopnie, na zasadzie "jakoś to będzie". To znaczy, że nie chcemy zbytnio roztrząsać - fundamentalnego dla nas -  problemu:

- Jak zdobyć czytelników, aby przyciągnąć ich na dłużej?

...bo jesteśmy zbyt pochłonięci naszym nowym "tematem". Jest to błąd początkujących pisarzy, błąd niecierpliwości. Robiąc w ten sposób, popełniamy co najmniej dwa podstawowe błędy, które wynikają z tego pierwszego, i działają na niekorzyść naszego tekstu.

1. Przede wszystkim - nie pozwalamy na to, aby nasz pomysł dojrzał i dzięki temu niejako sam "podpowiedział" nam, jaką technikę pisania najlepiej wybrać. W tym momencie pisania rodzi się najwięcej niedopatrzeń i słabości, które ktoś na pewno szybko "wyłowi" i skrytykuje, jeśli za bardzo pośpieszymy się z publikacją. Doświadczyłem tego niedawno, czytając pewne opowiadanie. Autor wymyślił frapującego bohatera, którego dziewczyna to pojawia się, to znika - w zależności od fazy przeżyć po przyjętym przez bohatera narkotyku. Problem w tym, że to znikanie było nieuzasadnione i nielogiczne: chłopak już na początku opowiada, jak to koledzy zazdroszczą mu "fajnej laski". Nie mogła zatem tak po prostu zniknąć, zostawiając obojętnych na to dziwne zjawisko kolegów bohatera.

2. Po drugie - pośpiech nigdy nie jest wskazany przy pisaniu (chyba, że mówimy o relacji, ale to już inna bajka). W dobrej literaturze to, o czym piszemy (czyli treść całej historii) jest tak samo ważne jak to, w jaki sposób ta historia zostanie opowiedziana.  Śmiem nawet twierdzić, że twórcy z najwyższej półki potrafią tak wykorzystać środki pisarskie, iż czytelnik będzie wiernie podążał za opowieścią, zapominając, że tak naprawdę cała historia jest banalna i nic ich nie obchodzi. Tak potrafił robić chociażby Joyce, snując przez całego grubawego "Ulissesa" bajkę o tym, jak pewien facet błąka się nocami po Dublinie.
   
 "Temat" wydaje się nam super ciekawy i zajmujący (i często tak właśnie jest), więc spieszymy się z pisaniem, bo chcemy szybko podzielić się naszym "odkryciem" z innymi. To jest naturalny odruch, najbardziej oczywiste zachowanie u pisarza, który przecież też jest zwierzęciem stadnym! Ale nie daj się skusić! Czytałem już całe mnóstwo opowiadań kryjących w sobie istne skarby intelektu i pomysłowości - ale ich autorzy nie zadali sobie trudu nad przepracowaniem tematu i w konsekwencji go zniszczyli.

Sam jestem zwolennikiem pisarstwa organicznego, to jest takiego, które wypływa bezpośrednio z przeżyć, wrażeń i odczuć naszej psychiki i ciała. Otóż polega to właśnie na zgłębianiu i analizowaniu wszystkiego tego, co skłania nas do pisania. Już wyjaśniam, o co chodzi.

Początkujący pisarz często nie stawia sobie pytania, dlaczego tak naprawdę pisze. A jest to pytanie podstawowe, od którego powinien zacząć. Jeśli zadamy sobie ten trud stwierdzimy, że człowiek w zasadzie zawsze pisze o emocjach i wrażeniach. (Tak przynajmniej dzieje się w dobrej literaturze). I pytanie następne: dlaczego postanowiłem zająć się tym, a nie innym uczuciem? Dlaczego wydało mi się tak zajmujące, takie ważne? Chodzi tu o przeżycia osobiste, które analizowane zawsze doprowadzają nas do konkretnej wiedzy, często wiedzy o sobie. I właśnie ta wiedza to element, który wzbogaci nasze pisanie.

Jeśli więc nie masz analitycznej natury, nie lubisz znać podłoża danego zjawiska, a do tego - niezbyt interesuje Cię zgłębianie własnych przeżyć (o ile takie istnieją), to raczej nie będziesz dobrym pisarzem. To jasne, że każdemu wydaje się, iż to właśnie jego wrażenia i odczucia są najbardziej zajmujące; jego emocje są tymi najważniejszymi. Może tak jest, ale niestety nazbyt często okazujemy się fałszywymi prorokami. Po ochłonięciu, nabraniu dystansu to, co zdawało nam się unikalne i rzadkie jak diament, okazuje się być pospolitym, przerabianym już setki razy banałem. 

Oczywiście, nie popadajmy w skrajności. Zbyt długie analizowanie powoduje, że przedmiot naszych zabiegów traci początkową świeżość, nabiera niepotrzebnego balastu słów. Robiąc notatki, zapisując pierwsze pomysły i redagując szkice, używajmy form zwięzłych i skrótowych, oddających samą esencję. Potem rozpiszemy się do rozmiarów, które nas zadowolą.

Podsumowując: tym, co najbardziej zajmuje przeciętnego czytelnika są emocje i przeżycia, z którymi może się zidentyfikować. Ten zaś efekt osiągniemy tylko podejmując świadome decyzje co do technik i metod warsztatowych, stanowiących całą gamę środków przyciągających odbiorcę. Emocje, które w formie pierwotnej mają walor świeżości i nowości, po "obróbce" zyskują dodatkowo uniwersalność - czyli to, o co nam chodzi.

Emocje i wrażenia, które subiektywnie są ważne, nabiorą znaczenia dopiero poprzez swą uniwersalność - a to jest z kolei funkcją naszej sprawności warsztatowej. Przykładowo: porzucenie przez dziewczynę jest doświadczeniem, które dotknęło chyba każdego mężczyznę; ale musimy sobie zadać pytanie:

- Co takiego ciekawego jest w mojej historii, że fatyguję innych, aby raczyli zwrócić na nią uwagę? 

Większość początkujących pisarzy na samym doświadczeniu (subiektywnym przeżyciu) niestety poprzestaje. Zadowalają się wąską perspektywą własnych doznań, uważając, że są dostatecznie zajmujące, aby przyciągnąć odbiorcę. I postępują tak, jak zdecydowana większość ludzi: ograniczają pole widzenia do pięciu centymetrów od swego nosa.

Podczas, gdy dopiero na szóstym centymetrze zaczyna robić się ciekawie.    

niedziela, 19 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (5)

Idąc korytarzem, zobaczył siedzącą pod ścianą kobietę, która spokojnie czekała na swoją kolej. Wyglądała zupełnie normalnie, ale w samym środku jej prawej dłoni tkwił ogromny, upiornie połyskujący nóż. Dłoń, wraz z częścią przebijającego ją żelastwa, zakrywał pracowicie owinięty bandaż. Był zbyt zmęczony, aby poczuć wstrząs czy obrzydzenie. Pomyślał tylko niejasno o tym, że szpital za dnia, jego zapobiegliwa, powierzchowna czystość, jego porządek odwiedzin i rutynowych obchodów, jest czymś biegunowo różnym od tego, w co zamienia się nocą, a co uchodzi uwadze większości ludzi. Bo w nocy staje się miejscem gromadzącym wszelkie plugastwo, dającym schronienie najbardziej dziwacznym, wstydliwym i zwyrodniałym formom życia - i szpitalne karetki, na spółkę z radiowozami i nocnymi taksówkami, krążąc po całym mieście, uwijając się jak mrówki-robotnice, zbierają z najodleglejszych dzielnic te ludzkie resztki, ten uciemiężony, odtrącony i połowicznie strawiony ochłap: cień i odbicie swej jasnej strony.




Właśnie o tym myślał, dochodząc do końca korytarza, gdzie powitał go dość ponury, oświetlony jarzeniówkami pokój. Było to osobliwe atelier, pośrodku którego stało wielkie, siermiężne pudło aparatu fotograficznego. Człowiek obsługujący aparat nawet dobrze na niego nie spojrzał. Tutaj było się tylko numerem w rubryce, czymś pośrednim między martwą naturą a dowodem przestępstwa. Fotograf zrobił mu zdjęcia en face i z profilu, wydając przy tym krótkie, niecierpliwe polecenia. Pomyślał, że takie ujęcia muszą do złudzenia przypominać te z policyjnych zatrzymań; z tą różnicą, że tutaj było się domniemaną ofiarą, a nie sprawcą.

W końcu trafił do lekarza, który miał zbadać stan jego oczu. Widocznie musiał wyglądać strasznie, bo nawet ten stary wyga, mimo oswojenia się ze swym fachem, pokręcił na jego widok głową, mówiąc (z nieukrywanym podziwem), że nieźle go urządzili. Kazał mu patrzeć na wprost, do góry i na boki, niemal wkładając mu w oczodół malutką stalową latarkę.

- No, niechże pan spojrzy w lewo - instruował go. - Chyba umie pan spojrzeć na lewo?! - Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, z jakim wysiłkiem wiązało się zwykłe patrzenie: w zbitym oku pojawiło się coś w rodzaju piasku, tak, że gałka zdawała się skrzypieć, jak szklana kulka w drewnianej oprawie.

To wszystko nie było zbyt przyjemne. Jednak prawdziwe piekło zaczęło się w poczekalni.

sobota, 18 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (4)

Zazwyczaj, kiedy przydarza nam się scena jakby żywcem wyjęta z kina akcji, kwitujemy to prostodusznym stwierdzeniem, że czasem życie naśladuje wymyślone fabuły. I przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Ale jego przypadek oznaczał coś więcej. Wyglądało na to, że życie "wkroczyło" na czekające nań, od dawna wyżłobione koleiny, i że niczego nie naśladowało - a robiło coś dokładnie odwrotnego: realizowało przewidziany i oczekiwany scenariusz. Zdawał sobie sprawę, że takie myślenie stawia go niebezpiecznie blisko schizofrenii. Lecz było to doświadczenie przemożne: zaplanowana psychoza.

Jeśli przyjąć rozumowanie niektórych psychiatrów, że schizofrenia nie jest niczym innym, jak przejściem do odmiennej rzeczywistości (dla chorego nie mniej realnej), to jemu przytrafiło się właśnie coś takiego. Zdarzenie, samo w sobie nieprzyjemne, którego bał się jak nocnej zmory, okazało się w skutkach nieomal dobroczynne: nagle doznał przebudzenia, jakby otrząsnął się z letargu. A przy tym porównanie filmowe było nie od rzeczy. Bo czy nie po to ogląda się filmy - aby zajrzeć do czyjejś, skrzętnie ukrywanej, prywatności, wedrzeć się do sypialni, uchylić zasłony, które zazwyczaj są zasunięte?

- Jak chcesz, to rozłożę nosze - odezwał się nagle sanitariusz. Pogryzał bułkę z makiem, zanurzając ją w jakimś tanim jogurcie. - Nie wyglądasz zbyt wyraźnie.
- Dzięki, wytrzymam - odpowiedział. - Smacznego.
Zamyślił się znowu. W wyobraźni stanęła mu ładna żona sąsiada, a następnie troskliwa starsza pani, z jej niespokojnymi, ciekawie otwartymi oczami. Wścibskie, wszędobylskie babsko, pomyślał nagle. Konia z rzędem temu, kto odpowie, po co mnie tak prześwietlała; po co zadawała mi dwa razy to samo pytanie. No i ten niepotrzebny telefon na policję...
Teraz pewnie siedzą wokół stołu i plotkują na mój temat, myślał dalej. I Bóg jeden wie, co o mnie myślą. Jakie wrażenie pozostawiłem po sobie? Jak mnie ocenili? Czy pozwolili mi wierzyć we własną legendę, a prywatnie i tak wiedzą swoje? A może uważają, że cała ta historia, mimo swej niezwykłości, i tak jest mniej dziwaczna ode mnie?




Karetka zajechała pod szpital, gdzie na każdym kroku był pytany o imię i nazwisko i musiał podpisać jakieś papiery. Zanim odesłano go do okulisty, trafił do dość dużej sali, której ogromną część zajmował nowoczesny tomograf komputerowy. Kazano mu zdjąć buty i położono na czymś w rodzaju szuflady, pouczając, aby w czasie badania pod żadnym pozorem nie poruszał głową. Jakiś mężczyzna unieruchomił go specjalnymi uchwytami, a potem powoli wjechał w podświetloną tajemniczym fioletowym światłem czeluść. Będąc w środku, przypomniał sobie, że ma przepocone, w dodatku dziurawe skarpetki, i musi nieprzyjemnie pachnieć - jeśli nie całodniowym zmęczeniem, to aktualnie przeżywanym stresem.

Jakiś facet stwierdził, że szczęki są w całości, to samo z pozostałymi kośćmi twarzoczaszki. Dostał swoje zdjęcia i wysłano go na dół, do szpitalnego fotografa.

piątek, 17 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (3)

Nagle sąsiad wstał z miejsca i wolno przeszedł przez salon. Stanął przy wejściu do pokoju, skąd promieniowało łagodne błękitne światło, i oparł rękę o framugę. Kiwał głową jakby w niedowierzaniu; widać było, że rekonstruuje wydarzenia, które mimo swej nowości, już zaczęły jawić mu się jako obce i przebrzmiałe.

- Miał pan kupę szczęścia - zwrócił się do niego. - Pamiętam, że już chciałem iść do salonu, ale jeszcze pomyślałem, że rzucę okiem na bramę. Jakby ten jałowiec, tu przy oknie, był bardziej rozrośnięty, albo samochód postawiony ciut dalej, to kto wie, różnie by mogło się skończyć... A wyglądało to, jakbyście się bawili albo przekomarzali, bo z początku trącaliście się łokciami - (Niczego takiego sobie nie przypominał) - więc mówię: co się będę wtrącał... Dopiero za chwilę, gdy spojrzałem jeszcze raz i pan już leżał na tym żywopłocie, wszystko się wyjaśniło... Marta, pamiętasz? Chyba nawet powiedziałem: zobacz, jakieś obce chłopaki tu się przyszły rozmówić.

Nie musiał spoglądać na żonę, aby przewidzieć, że przytaknie i chętnie potwierdzi tę wersję. Była to zresztą kobieta bardzo ładna, roztaczająca wokół  naturalny dziewczęcy urok, i od razu przyciągnęła jego uwagę. Pomyślał, że sąsiad jest niebywałym szczęściarzem i wtedy, gdzieś pod obolałą, zakrwawioną i opuchniętą skorupą, w którą zmieniło się jego ciało, poczuł dotkliwe ukłucie zazdrości.




- No dobrze, chyba pora zadzwonić na pogotowie - powiedział bohaterski sąsiad, na co teściowa odrzekła, żeby założył buty, bowiem do tej pory cały czas paradował w domowych klapkach. Poza tym, dodała, dzwoniła parę minut wcześniej, nie zapominając powiadomić policji. Dobra, przewidująca gospodyni, która myśli o wszystkim.

Przez moment czekali na pogotowie. W tym czasie wylewnie podziękował sąsiadowi, jego żonie i teściowej, na co ona odparła, że nie ma za co, i że może na nich liczyć - w końcu nie na darmo byli sąsiadami. Nie, zaprzeczył gorliwie, to wcale nie było takie zwykłe zachowanie, i jeszcze raz podziękował. Zaś do żony powiedział:
- Ma pani za męża prawdziwego bohatera - ale nie był pewien, czy mówi wyraźnie, bowiem dopadły go nudności.

Za oknami pojawił się charakterystyczny różowo-niebieski poblask. Chwiejąc się na nogach, próbował sięgnąć po swoją torbę, co od razu zauważyła starsza pani.
- Jeśli nie czuje się pan na siłach, nie musi pan taszczyć torby - powiedziała. - Ja mogę ją odnieść, to nie kłopot. Wiemy, gdzie pan mieszka...
Podziękował serdecznie, mówiąc, że ma tam ważne papiery i wszystkie dokumenty, które pewnie jeszcze mu się przydadzą. Pożegnał się i wyszedł.

Sanitariusz był bardzo sympatycznym i nieco za grubym rutyniarzem. Po tym, czego doświadczył w domu u sąsiadów, jego zawodowa niedbałość wydawała mu się czymś niosącym ulgę, a nawet zbawiennym. Jeszcze w sieni domu założył mu ciężki ortopedyczny kołnierz. Od razu przeszli na ty, co - jak pomyślał - w domu sąsiada byłoby trudne.
W karetce nudności przybrały na sile. Siedział w niewygodnym kołnierzu, co chwilę nieomal tracąc przytomność, i myślał o tym, co go spotkało.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (2)

Następnie poprowadził go, trzymając pod ramię, do własnego domu. Minęli obrośniętą bluszczem furtkę, obszerną sień i jego wybawca zaprosił go do salonu, gdzie już czekała na nich zaaferowana żona, dzieci oraz teściowa. Wszyscy byli bardzo wzburzeni, pytali go ponownie, czy nic mu nie jest, czy dobrze się czuje i czy może stać o własnych siłach, a teściowa wkrótce odesłała dzieci do jakiegoś mniejszego bocznego pokoju. Ludzie ci wzbudzili w nim natychmiastową sympatię. Dotyczyło to zwłaszcza starszej pani, w której cały incydent uruchomił coś w rodzaju wtórnego instynktu macierzyńskiego. Kobieta okazała mu wielką troskę, przyniosła miseczkę z lodem i zimny okład, a potem regularnie go zmieniała.

Przyjmował to z zadowoleniem, a jednocześnie dyskretnie, jedynym zdrowym okiem oglądał salon i szczegóły jego wystroju. Bowiem mimo tego, że mijał ten dom codziennie, i to po kilka razy, nie miał pojęcia, jak wygląda od środka, z czego żyją i co porabiają jego mieszkańcy. Wnętrze salonu nie dawało w tej kwestii zadowalającej odpowiedzi. Widać było jedynie, że dom zamieszkuje porządna, drobnomieszczańska rodzina. Podłogę ozdabiał wielki okrągły dywan w pastelowe, koncentryczne kręgi, meble dosłownie obsiadły figurki aniołów i kryształowych zwierząt (na haftowanych romboidalnych serwetkach), a telewizor nadawał animowane bajki. Domyślił się, że przerwał rodzinną sielankę.




W pewnym momencie teściowa zapytała go, czy nie zna tych, którzy go napadli, lecz zięć (siedzący blisko okna) powiedział, żeby na razie powstrzymała ciekawość i pozwoliła gościowi dojść do siebie. Wdzięczny mu był za to ludzkie zachowanie.

Wtedy jednak teściowa powiedziała:
- Mieszkamy tutaj już prawie dwadzieścia lat i nie pamiętam niczego podobnego. To była zawsze taka spokojna dzielnica... Żeby tak człowieka napaść, tak sponiewierać - i to w biały dzień... - tu przeniosła wzrok na zięcia, szukając w nim jeśli nie poparcia, to chociaż zrozumienia.

Ten skinął nieznacznie głową, wspominając tylko, że kiedy mieszkał pod Londynem, był świadkiem wielu podobnych ekscesów. 
- Tam to dopiero odchodziły różne brewerie - przyznał, lecz z jakiegoś powodu nie chciał podać przykładów. Wywiązała się dyskusja na temat stanu bezpieczeństwa w ich mieście, do której nawet na krótko włączyła się żona. Mówili o indolencji policji, błędach bezstresowego wychowania i jednogłośnie stwierdzili, że "młodych trzeba brać za mordę". 

A potem, podając herbatę, starsza pani podjęła na nowo:
- I żeby takie tchórze napadły człowieka zupełnie bez powodu, pod jego własnym blokiem... Nie widziałam ich zbyt dobrze, ale nie wyglądali mi na tubylców. Więc mówi pan, że nigdy przedtem ich nie spotkał...

Ostatnie zdanie było właściwie stwierdzeniem, powtórzeniem dobrze znanego faktu. Gdy zaprzeczał, wydawało mu się, że sąsiad wymienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie, ale mógł się mylić. Widział tylko na jedno oko, bo drugie dawno opuchło, a i to zdrowe było częściowo zasłonięte zimnym kompresem.

środa, 15 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (1)

Dopadli go tuż za rogiem bloku, w którym mieszkał. Nie pamiętał dokładnego przebiegu sytuacji; w uszach dźwięczało mu tylko obojętne pytanie, które zadał ten starszy: "Ma pan papierosa?". Chwilę potem poczuł lewy prosty, o iście diabelnej mocy, który następnie poprawiono prawym sierpowym.

Podwórko za blokiem okalał wianuszek krzaków i znacznie rzadszych drzew. I właśnie zza jednego z nich wyleciał ten młodszy, w razie gdyby w pojedynkę nie dali rady. Ale nie było takiej potrzeby: Ogłuszył go już ten pierwszy cios, przed oczami wybuchła mu ciemność, stoczył się na żywopłot. Zanim chwilowo stracił przytomność, wpadł na pomysł, żeby się bronić, bo przecież jest mężczyzną, i będąc dosłownie na krawędzi świadomości, wyciągnął ręce, ale było to tylko żałosne czepianie się ubrania tamtego, a później - gałęzi. 

Teraz już mieli go jak na tacy, kopiąc po całym ciele szybko, jakby brali udział w jakichś zawodach, jakby liczyła się ilość ciosów na sekundę, dzięki czemu (musiał to przyznać) nie bolało aż tak bardzo. Jak stwierdził później jego kolega, grunt, że nie złamali mu przegrody nosowej, bo to wyciska z człowieka większą ilość krwi.


I wtedy pojawił się ktoś trzeci, kogo zarejestrował ostatnim wysiłkiem niknącej woli. Człowiek ten wybiegł zza furtki swego domu, pytając raz po raz:
- Co tu robicie? Co się tu dzieje? - i tak dalej, czym błyskawicznie wypłoszył intruzów. Był podobnego, co tamci, wzrostu, ale bardziej masywnej budowy ciała, mógł więc pozwolić sobie na taki bohaterski kaprys. Tak, mimo ogólnego chaosu, który zapanował, i nie najlepszej kondycji zdrowotnej, zauważył od razu, że jego sąsiad nie jest zwykłym człowiekiem. Mówiąc całkiem serio, miał do czynienia z bohaterem, bohaterem codzienności, ale jednak. Poznał to jeszcze leżąc na ziemi, a po charakterystycznym pytaniu, które tamten mu zadał, stracił do reszty wszelkie wątpliwości. Większość ludzi mogłaby zapewne zgadnąć, jakie to było pytanie:
- Nic ci nie jest?