wtorek, 28 kwietnia 2015

Wybór metody pisania (2)

Można powiedzieć, że metody pisania dzielą się z grubsza na "zwarte" i "rozproszone", co ma związek z podejściem do planowania. Te pierwsze sprawdzą się w formach dłuższych, gdzie ogólny plan opowieści (tzw. szkielet) jest niezbędny; te drugie możemy zastosować przy formach krótkich, gdy właściwie całą historię mamy w głowie i cała sztuka polega na "przelaniu" jej na papier czy arkusz w programie edycyjnym. Oczywiście, obie metody mają swoje wady i zalety, jednak więcej zastrzeżeń mam do metody wymienionej jako druga.  

1. Metoda "rozproszona" jest właściwsza dla tych, którzy w tworzeniu wolą iść na żywioł, piszą szybko i dość niedbale, podczas pisania dają się ponieść emocjom i chwilowym nastrojom.
Taką metodę można przypisać choćby Balzakowi, znanemu ze swych dziwnych zachcianek, np. podczas pisania podobno lubił wdychać zapach nadgniłych pomarańczy; pisał często na stojąco, odziany w rzymską togę itd. Oprócz tego, że Balzac poniekąd musiał pisać szybko (całe życie był zadłużony), charakteryzuje go nierealistyczność planowania - cykl "Komedia ludzka", zakrojony początkowo na 137 tomów, doczekał się ukończenia 85 powieści.

2. Metoda "zwarta" opiera się na, przynajmniej w podstawowym stopniu, dopracowanym planie, który opisuje kolejność zdarzeń w naszej historii. Dzięki temu, paradoksalnie, mamy więcej czasu, aby doszlifować tekst pod względem stylistycznym, i często okazuje się, że ten dodatkowy czas procentuje na korzyść tekstu.

Jest to strategia mniejszego ryzyka, dla twórców, którzy w bardzo świadomy sposób kształtują swój warsztat i środki wyrazu. Pisarz stoi tu poniekąd przed wyborem, tak jak bywa w realnym życiu: ryzykując więcej, słuchając podszeptów chwilowego szaleństwa, możemy liczyć na większą nagrodę, ale jest też "szansa", że zostaniemy z gołymi rękami. Z drugiej strony, ten kto ryzykuje mniej, musi zadowolić się odpowiednio mniejszą nagrodą; a jednak ta strategia rzadko przynosi zupełną porażkę. 

Pisanie spontaniczne przynosi nierzadko świetne efekty, lecz są one mało trwałe; doznajemy olśnień, erupcji twórczej weny, spektakularnych wyładowań - ale trudno taki stan napięcia utrzymać przez dłuższy czas. Później wracamy do napisanego tekstu i ze zdziwieniem zauważamy, jak bardzo złe są te fragmenty, które wcześniej uznaliśmy tylko za słabsze; jak dużo jest logicznych potknięć, niedociągnięć i zwykłej grafomanii. Problem czasu, który wówczas musimy poświęcić na poprawki, znika albo nie jest taki wielki, gdy wybieramy planowanie. 




Jak mogliście się już domyśleć, opowiadam się raczej za metodą "zwartą", albowiem pozwala nabrać dystansu do tematu i dojrzeć naszym pomysłom. Byłem w trakcie pisania wstępu do opowiadania, gdzie jednym z ważniejszych bohaterów miał być las. Opowiadanie jest w konwencji grozy; zastanawiałem się, jaki musi być las, aby wzbudzić lęk lub przerażenie? Jakie warunki musi spełnić, aby "zagrać" w mojej historii i stać się dla niej przekonującym tłem? 

Jeśli chciałem, aby las się ożywił (przynajmniej w wyobraźni odbiorcy), musiałem poczuć jego obecność. Czy drzewa są wiotkie i kołyszą się złowrogo na wietrze, poruszane jakby nieczystymi siłami? Czy, przeciwnie, są uschnięte i powykręcane, co przywodzi na myśl jakieś nieszczęsne, zaklęte w drzewa istoty? Czy ten "straszny" las ma ingerować w życie bohaterów, atakując szorstką korą drzew, igłami i drzazgami; czy może ma być cichy i oniryczny? Miałem więcej czasu, tak więc mogłem gruntownie przemyśleć swój pomysł. 

W końcu wyobraziłem sobie las z "Miasteczka Twin Peaks", gdzie oświetlone białym światłem drzewa nagle wyskakują jak upiory, co w dużym stopniu wzmaga grozę sytuacji. Z tego pomysłu przeszedłem zatem do następnego - aby starać się ukazywać las odpowiednio oświetlony, w formie "stroboskopowych wizji" (jest to zresztą efekt dość stary, wypróbowany np. w klasycznym horrorze "Egzorcysta"). 

Wychodzi na to, że las - aby wzbudzał przerażenie - nie musi być koniecznie ciemny; wystarczy, że będzie odpowiednio oświetlony.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz