czwartek, 16 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (2)

Następnie poprowadził go, trzymając pod ramię, do własnego domu. Minęli obrośniętą bluszczem furtkę, obszerną sień i jego wybawca zaprosił go do salonu, gdzie już czekała na nich zaaferowana żona, dzieci oraz teściowa. Wszyscy byli bardzo wzburzeni, pytali go ponownie, czy nic mu nie jest, czy dobrze się czuje i czy może stać o własnych siłach, a teściowa wkrótce odesłała dzieci do jakiegoś mniejszego bocznego pokoju. Ludzie ci wzbudzili w nim natychmiastową sympatię. Dotyczyło to zwłaszcza starszej pani, w której cały incydent uruchomił coś w rodzaju wtórnego instynktu macierzyńskiego. Kobieta okazała mu wielką troskę, przyniosła miseczkę z lodem i zimny okład, a potem regularnie go zmieniała.

Przyjmował to z zadowoleniem, a jednocześnie dyskretnie, jedynym zdrowym okiem oglądał salon i szczegóły jego wystroju. Bowiem mimo tego, że mijał ten dom codziennie, i to po kilka razy, nie miał pojęcia, jak wygląda od środka, z czego żyją i co porabiają jego mieszkańcy. Wnętrze salonu nie dawało w tej kwestii zadowalającej odpowiedzi. Widać było jedynie, że dom zamieszkuje porządna, drobnomieszczańska rodzina. Podłogę ozdabiał wielki okrągły dywan w pastelowe, koncentryczne kręgi, meble dosłownie obsiadły figurki aniołów i kryształowych zwierząt (na haftowanych romboidalnych serwetkach), a telewizor nadawał animowane bajki. Domyślił się, że przerwał rodzinną sielankę.




W pewnym momencie teściowa zapytała go, czy nie zna tych, którzy go napadli, lecz zięć (siedzący blisko okna) powiedział, żeby na razie powstrzymała ciekawość i pozwoliła gościowi dojść do siebie. Wdzięczny mu był za to ludzkie zachowanie.

Wtedy jednak teściowa powiedziała:
- Mieszkamy tutaj już prawie dwadzieścia lat i nie pamiętam niczego podobnego. To była zawsze taka spokojna dzielnica... Żeby tak człowieka napaść, tak sponiewierać - i to w biały dzień... - tu przeniosła wzrok na zięcia, szukając w nim jeśli nie poparcia, to chociaż zrozumienia.

Ten skinął nieznacznie głową, wspominając tylko, że kiedy mieszkał pod Londynem, był świadkiem wielu podobnych ekscesów. 
- Tam to dopiero odchodziły różne brewerie - przyznał, lecz z jakiegoś powodu nie chciał podać przykładów. Wywiązała się dyskusja na temat stanu bezpieczeństwa w ich mieście, do której nawet na krótko włączyła się żona. Mówili o indolencji policji, błędach bezstresowego wychowania i jednogłośnie stwierdzili, że "młodych trzeba brać za mordę". 

A potem, podając herbatę, starsza pani podjęła na nowo:
- I żeby takie tchórze napadły człowieka zupełnie bez powodu, pod jego własnym blokiem... Nie widziałam ich zbyt dobrze, ale nie wyglądali mi na tubylców. Więc mówi pan, że nigdy przedtem ich nie spotkał...

Ostatnie zdanie było właściwie stwierdzeniem, powtórzeniem dobrze znanego faktu. Gdy zaprzeczał, wydawało mu się, że sąsiad wymienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie, ale mógł się mylić. Widział tylko na jedno oko, bo drugie dawno opuchło, a i to zdrowe było częściowo zasłonięte zimnym kompresem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz