poniedziałek, 5 października 2015

Gorący towar (18)

- Moneta.
- O ja cię kręcę. I co zrobiłeś z tą monetą?
- Nagle zrobiłaś się dociekliwa.
- Nie. Po prostu nie lubię urwanych historii. Nie był to przypadkiem złoty krugerrand?

Na taką zaczepkę mogłem zareagować tylko milczeniem. Byłem zmęczony i śpiący. Tak śpiący, że za kilka godzin snu oddałbym swoje ostatnie spodnie.

- Posłuchaj. Nie jestem tym, za kogo się podaję. Ty też nie. Wymyśliłem sobie pseudonim, bo nie lubię siebie. Nie pozwalam obcym się fotografować i sam nienawidzę swego wyglądu na zdjęciach. Miałem ciężkie dzieciństwo i tanie zabawki. Wykorzystują mnie kolejni pracodawcy. Wystarczy tego, by obsmarkać dziesięć tysięcy chusteczek - ale nie mówię ci o tym, bo nie chcę zanudzić cię na śmierć. Chcę tylko jednego: abyś mi uwierzyła. I żeby razem dojść do prawdy. Bo sam się w tym gubię.
- Jestem wzruszona. Bardzo. Naprawdę.
- Ty znowu kpisz. Mam tego dosyć. Zróbmy tak: Albo rozstajemy się w pełnej kulturze, albo brnijmy w to dalej. Ale zachowajmy pozory przyjaźni.

W tym miejscu zatrzymała się, jej nogi stanęły prosto i twardo, a głowa nerwowo zadrżała.

- Naprawdę chcesz dotrzeć do prawdy? - zapytała. Te słowa obudziły mój lęk, bo nie miałem pojęcia, czy mnie wyśmiewa, czy pyta serio.
- Naprawdę. Po co bym tracił tyle czasu?
Nagle wzięła moją rękę i położyła sobie na prawej piersi. Odruchowo delikatnie zacisnąłem palce. Duża, sprężysta wypukłość.
- A nie chcesz ty przypadkiem t e g o ?

niedziela, 19 lipca 2015

Gorący towar (17)

Szliśmy dalej, zahaczając o osty i pokrzywy. Pomyślałem, że jest tylko jeden sposób, aby przekonać ją do mojej wersji.
- Zobacz, co znalazłem na miejscu - powiedziałem, a cynkowana klamra mojego zegarka zalśniła w słońcu. Była czymś, co mogło wypaść z machiny czasu, gdyby demiurg na chwilę zagapił się i oderwał wzrok znad taśmy montażowej. Była łącznikiem między jedną a drugą poziomą linią, które podobno nigdy się nie stykają. - Sama powiedz, czy coś takiego mogłem znaleźć przypadkiem?
- No, no... - pokręciła głową.
- Tak... A dodatkowo mogło tam być coś więcej. 
- Takie tam bzdury - bardziej zapytała, niż stwierdziła.
- Nie, nie takie tam... - powiedziałem.
- Więc co? - opadły jej ramiona.
- Bo ja wiem...
- Wierzysz, że... to mogło być coś cennego?
- Co?
- No nie wiem. Ja pytam...
- Masz jakieś inne źródło informacji albo...
Zamknęła mi usta. 
- Więc komu wierzysz?
- Wierzę w to, że teraz mamy dwie wersje - oznajmiła poważnie. - A ta druga pochodzi od twojego kolegi. Był tu wczoraj i wypytywał mnie...
- Więc to tak...


Zatkało mnie, ale nie dałem poznać po sobie zdenerwowania. A więc widziała się z Tony'm... Szykuje się coś większego, jakaś sprawa, która odmieni życie całej naszej trójki. Być może sprawa, w której zginie kolejna osoba, a ktoś z nas stoczy się na dno. Nie chciałem tego pomyśleć, ale pomyślałem. Automatyzm myślenia: cecha ludzi dorosłych.
- I co z tym zrobisz?
- Z czym?
- No z nami. Z tym kryzysem albo problemem.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Tak? A przed chwilą mówiłaś, że jesteś mądrzejsza, niż...
- Tak. Ale nie jestem wyrocznią.
- Ale masz własny rozum.
- Jestem za mała i za słaba - odparła z udawanym żalem. - Od tego są organy ścigania. Może tylko im nie przeszkadzajmy.

Był to głos rozsądku w całej tej zwariowanej sytuacji. Mogłem to zrozumieć, nawet zaakceptować, ale... No właśnie, została pewna nierozwiązana sprawa.




- Posłuchaj, może uzgodnimy naszą wersję? Zanim oni przyjdą i zrobią to po swojemu?
- Nie, zostaw to.
- Może masz rację - powiedziałem, wlokąc się noga za nogą.
- Jesteś obrażony?
- Co to za pytanie. Ale odpowiem: nie...
- Przecież widzę. Nie oszukasz mnie. 
- Tak?
- Ja widzę dużo, kochanie.
- Doprawdy?
- Aha. Nie jestem taka młoda, na jaką wyglądam.
- Udajesz doświadczoną. Tylko nie wiem, po co.
- Widzę dużo - powtórzyła uparcie.

Szliśmy dalej, a ja błądziłem myślami. Wycofałem się do swojej jaskini Platona, albo - jak kto woli - zwykłej jaskini jakiegoś pra-przodka. Ale tylko na krótką chwilę.
- Na przykład co? - nawiązałem do poprzedniej wypowiedzi.
- Na przykład to, że w tej chwili miałbyś ochotę mnie pocałować.
Odwróciłem się i faktycznie spróbowałem ją pocałować, ale - co nie było zaskoczeniem - szybko uchyliła się. Śmiała się głupio i, mówiąc "Nie tak szybko", zataczała jak pijana.
Uśmiechnąłem się również, głównie z jakiegoś dziwnego żalu i wrodzonego, czarnego poczucia humoru. Ja sobie dam radę, pomyślałem, ale Tony może wpaść jak śliwka w kompot. Biedaczek, on jeszcze nie wie, jakiego bagna dotknął...

- Chcesz posłuchać zabawnej historyjki? Dzisiaj, po południu, jak wracałam ze szkoły, podszedł do mnie jakiś chłopak i powiedział, że mnie zaprasza. Razem z innymi robią imprezę integracyjną w pracy i czułby się głupio, gdyby miał iść sam... Ale on mi zapłaci, bo jest uczciwym chłopakiem, a poza tym - to połączenie imprezy prywatnej i biznesowej. Już ja znam te ich imprezy integracyjne. Te wieczorki kawalerskie na cztery jaja i dwie kiełbasy - kontynuowała, patrząc skosem na niebo. - Ten chłopak był nawet przystojny, ale kompletny frajer... Jaki normalny mężczyzna pomyśli, że mogę to robić dla pieniędzy?

Konstrukcja ostatniego zdania była osobliwa, dlatego zamyśliłem się znowu. Robiło się późno.
- To, co mówisz, jest bardzo zabawne. A chcesz posłuchać mojej historyjki? Pewnego razu ojciec zaprosił mnie na mały spacer. Szliśmy gdzieś bardzo długo, a ja właściwie nie wiedziałem, w jakim celu... Idziemy i dochodzimy do czegoś, co wygląda na zarośnięte schody albo wejście do parku. Jest lato, ciepło i leniwie; nic się nie dzieje. Tylko tak w jednej chwili, jakiś kolega ojca wziął mnie na stronę, i mówi: "Chodź, pokażę ci coś specjalnego"...
- Co to było? - zapytała, a w jej głosie zadźwięczał jęk strachu.    
 

środa, 10 czerwca 2015

Gorący towar (16)

***
Robiłem błąd, który powtarzają jak natrętny refren wszyscy młodzi, oczarowani mężczyźni. Błąd, który wynikał z niepewności i braku doświadczenia. Zakładałem, że samo zwrócenie na mnie uwagi kogoś takiego, jak Patrycja, świadczy o jej zainteresowaniu. Łudziłem się, że liczyła na wzajemność i czekałem na więcej. Do czasu, gdy emocje nieco opadły, uświadomiłem sobie skalę mego nadużycia; to jednak już nie mogło mnie powstrzymać. Gmach mojej nadziei nie zawierał trzynastego piętra: wyburzyłem je, urządzając się wygodnie na dachu.

W moim "hotelu" skrzypiały wszystkie drzwi, a tapety odchodziły płatami. Recepcjonista był stuknięty, a wyposażenie nadawało się do wymiany. Ale centralny piec pracował równo i pewnie; buchał jasnym, bezcelowym żarem. Szukałem sposobności, aby znowu zobaczyć dziewczynę i wkrótce ją znalazłem. Zakradłem się pod posesję, czekając cierpliwie w krzakach, skąd miałem dobry widok na willę. Wiedziałem, które okno wziąć na celownik, w czym pomogła mi niedawna wizyta w środku. Wreszcie, po dwóch godzinach smażenia się na słońcu (kiedy to nie widziałem ani Inwestora, ani jego żony), zobaczyłem w oknie nieokreśloną postać, która pokazała się między zwojami firanek. Rzuciłem w tamtą stronę drobnym kamykiem. Patrycja dostrzegła mnie i było widać, że jest zdziwiona. 

Rozmawialiśmy ze sobą poprzez gestykulację, częściowo poruszając bezgłośnie ustami. Dałem jej znać, że chcę z nią dłużej pogadać, na co ona wykonała szeroki gest ręką. Na szczęście nie znaczyło to, abym dał jej spokój. Po prostu miałem wycofać się na nieodległe ściernisko, gdzie byłbym mniej widoczny.

Czekałem na nią pozwalając, by targały mną ambiwalentne odczucia. Z jednej strony byłem podniecony jej zgodą, z drugiej: przerażony tym, czego mogła się dowiedzieć. Nie miałem pojęcia, czy zwłoki starego zostały odkryte, a jeśli tak - to co z tym fantem zamierzało zrobić zacne małżeństwo. Na wszelki wypadek omijałem tamto miejsce tak, jak się omija ognisko dżumy.

- Jak ci się wiodło od naszego ostatniego spotkania? - zapytałem beztrosko, aby zrobić dobre wrażenie.
- Daruj sobie - odparła, idąc lekko nonszalanckim krokiem. Opowiedziała mi o dalszym ciągu owego wieczoru, który zakończył się moją "bohaterską" ucieczką. - Nie zadzwonili na policję ani nie powiadomili sąsiadów. Chyba uznali, że jesteś niegroźnym szajbusem - powiedziała, patrząc mi w oczy. - Byłam zdziwiona, bo nawet nie było awantury, choć ostatnio mają to w zwyczaju. Właściwie - dodała, przystając - to swoją ucieczką wyświadczyłeś im przysługę. Nie bardzo wiedzieli, co mają z tobą zrobić.

Byłem zdruzgotany. Jeden z niewielu powodów, którym mógłbym jej zaimponować, topniał na moich oczach jak warstewka bitej śmietany. Nie mogłem się z tym pogodzić. Celowo stąpałem nieco zbyt ciężko, jakby to wszystko mnie przygniatało.
  

  

- Chyba nie wiesz o pewnych sprawach - zacząłem enigmatycznie. - O tym, co zdarzyło się całkiem blisko twego domu... Wasz sąsiad zginął przedwczoraj. To był wypadek. Zabiliśmy go przez pomyłkę.

Spojrzała na mnie uważniej, zmysłowo mrugając powiekami. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, a potem znowu ruszyliśmy przed siebie. Potargane, wyschnięte ściernisko zamieniło się w falującą łąkę, pełną chabrów, maków, ostów i nad wyraz rozrośniętych skrzypów.
- To niemożliwe - stwierdziła w końcu.
- Nie wiem, jak to się stało - przyznałem. - A najciekawsze, że nie wiem, kto to zrobił.
- To niemożliwe - powtórzyła i znowu przyjrzała mi się osobliwym wzrokiem. Nagle dołki po obu stronach jej ust pogłębiły się i wtedy dotarło do mnie, że się śmieje. - Ale żeś przywalił z grubej rury! Przecież Poldek żyje, widziałam go dziś rano, jak wychodził do lasu!

Teraz już śmiała się bez skrępowania, perliście jak młoda bogini, eksponując rząd białych zębów.
- Był ze swoim psem? - zapytałem, aby upewnić się, że mówimy o tej samej osobie. 
- Jak zawsze.
- Uderzył go wielki kamlot, sam widziałem - dodałem, czym tylko pogorszyłem swoją sytuację.
- Tak? A co na to twój kolega? - zapytała, nieco uspokojona.
- Zniknął - odparłem - i od tej chwili go nie widziałem.
- Ale starego widziałeś...
- Chyba mi nie wierzysz.
- A powinnam? Po tym, co naopowiadałeś moim rodzicom... 

piątek, 5 czerwca 2015

Gorący towar (15)

W garażu wygaszono światło, zdołałem jednak zobaczyć dziewczynę, która przyczaiła się za samochodem. Jedną ręką opierała się o karoserię, w drugiej trzymała latarkę, skierowując snop światła ku podłodze. Może chciała mi pomóc, a może właśnie zastawiała jakąś wyrafinowaną pułapkę - nie miałem czasu na takie rozmyślania. Miotając całym ciałem jak schwytana jaszczurka, wydostałem się w połowie. Potem pojawił się problem i zdałem sobie sprawę, że jestem zaklinowany. Pasek od spodni, zrobiony z grubej, wytłaczanej skóry, zaczął stawiać mi opór. A właściwie nie tyle pasek, co jego zapięcie: ciężkie i wystające, które w tej chwili dodatkowo uciskało mnie w podbrzusze.

Okazało się, że tylko w amerykańskich filmach takie rzeczy dokonują się bez większych trudności. Tylko w amerykańskich filmach bohater spada ze schodów bądź z konia, bierze udział w strasznym karambolu, odpiera atak czterech oprychów lub dokonuje innych karkołomnych nieprawdopodobieństw, kwitując to na koniec spokojnym otrzepaniem się z kurzu. W tamtym domu, w tamtym przeklętym garażu wisiałem jak szczeniak, którego capnięto za kark, pokazując klientowi w sklepie ze zwierzętami, i nijak nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem przepchnąć tułowia, chyba że do tyłu, i zaczynało brakować mi powietrza. A w moje spojenie łonowe wbijał się twardy kawał metalu.




Czułem, że w tym kryzysie istnieje jakieś rozwiązanie. Mogła nim być tylko drobna, cienka w przegubach kobieca ręka, taka która potrafiłaby wcisnąć się w resztkę pozostałego miejsca. Dlatego zawołałem dziewczynę i w wielkim napięciu czekałem, aż się zbliży. 
- Proszę otworzyć drzwi! - usłyszałem gdzieś za sobą. Wołanie powtórzyło się kilka razy, a potem ucichło.

Był to sygnał, że musimy się spieszyć. Wkrótce ujrzałem Patrycję, która jednym zwinnym ruchem wskoczyła na podwyższenie, i poczułem jej smukłą rękę, wędrującą do moich lędźwi. Jej ciemna głowa nacierała na moją klatkę piersiową, więc chcąc zaczerpnąć powietrza, musiałem z całych sił podpierać się dłońmi. Byłem u kresu wytrzymałości.
- Gotowe, kochasiu - oznajmiła w końcu. - Ale z paskiem musisz się pożegnać.

Przeciskałem się dalej, robiąc na biodrach i udach krwawe obtarcia, które żądliły mnie ostrym bólem. Nareszcie byłem wolny, co obwieściłem spadając z łoskotem głową w dół prosto na podłogę garażu. 
- Gdzie cię mogę odnaleźć? - spytałem, gdy stanąłem na proste nogi. Odgłosy nawoływań przeniosły się dalej, gdzieś na zachodnią stronę domu.
- To ja znajdę ciebie - odparła. - Jak zajdzie taka potrzeba. Ale nie czekaj na to.

Sięgnęła po pilot od automatycznej bramy i uniosła ją na pół metra. Zanim nachyliłem się, aby przejść dołem, zapytałem:
- Skąd będę wiedział, że mnie potrzebujesz?
- Nie wiem...
- Więc skąd taki pomysł?
Zrobiła dziwną, obrażoną minę, a jej oczy zalśniły złym blaskiem.
- Idź już! - rozkazała.
Nie miałem innego wyjścia, więc chyłkiem, jak złodziej, wyczołgałem się z garażu i podbiegłem do płotu. Wydawało mi się, że jestem ścigany; w rzeczywistości, ośmielony złudną ciszą, mogłem spokojnie sforsować ogrodzenie i opuścić to przeklęte, zapomniane przez Boga miejsce.

środa, 3 czerwca 2015

Gorący towar (14)

Zamknąłem się w łazience, dyskretnie przekręcając zamek. Natychmiast zacząłem rozglądać się za oknem, którym mógłbym wydostać się na zewnątrz. To, które znalazłem, z ledwością wystarczyłoby na wysunięcie głowy. Dodatkowo jego światło było ograniczone pionową, skręcającą do bojlera rurą z ciepłą wodą. Pomstując na prowizorkę, będącą wyznacznikiem takich nowobogackich domów, odwróciłem się do lustra. Zobaczyłem wychudłą, pozbawioną koloru, niesamowicie zmarniałą twarz. To dziwne, lecz nawet z tej odległości potrafiłem odróżnić pojedyncze słowa rozmowy, która toczyła się w kuchni. Z tego, co zrozumiałem, Inwestor zgadzał się na małą przejażdżkę wokół lasu, ale nie chciał, by towarzyszyła mu żona.

Oglądałem swoje odbicie w lustrze. Dobre sobie, pomyślałem; temu frajerowi naprawdę wydaje się, że krążąc samochodem po okolicy można trafić na zaginioną osobę. Kolejny Chrystus z nawigacją, który zapomniał, że ma jaja. Wystarczyło posłuchać, jak rozmawia ze swoją córką. Mąż na pół etatu, ojciec na umowę-zlecenie, ale pracownik pełną gębą. Wierny kundel swojej żonusi, który w kabinie kierowcy znalazł kilka metrów na swój prywatny rezerwat. Swobodny jeździec między supermarketem a wizytą u teściowej. Amerykański sen i Durango 95 - ale tylko między jednym a drugim czerwonym światłem. Jak ja nienawidzę takich facetów...





Nagle, patrząc w lustro, ogarnął mnie niepokój i poczucie obcości. Co ty tu robisz - pomyślałem - przecież nigdy nie pasowałeś do tego świata. I nigdy nie będziesz pasował. Bez względu na to, czy zwyciężasz, czy zbierasz cięgi za nie swoje winy, masz jedną przewagę: widzisz istotę rzeczy, niezakłamaną, obiektywną rzeczywistość. To jest coś, co będzie prowadzić cię jak pług przez kości twych wrogów, jak pochodnia w ciemności. To jest coś, co, prędzej czy później, wyniesie cię ponad tą brudną hołotę. Spojrzałem na swego lustrzanego brata i przeraziłem się: nasada nosa pogrubiała się i falowała, przez co oczy oddalały się od siebie, nachylając się wewnętrznymi końcówkami ku dołowi. Źrenice płonęły jak iskry unoszące się nad ogniskiem; tryskały złością. Stawałem się czymś pośrednim między istotą ludzką a zwierzęciem, człowiekiem normalnym a szaleńcem. Nawet własne myśli, które dotąd bezwiednie kołatały się po głowie, zmaterializowały się jak echo, które uderza o górskie ściany. Odwróciłem się ku drzwiom, nasłuchując czegoś, co dałoby mi jakieś wskazówki, ale zapadła cisza. Spłukałem wodę w ubikacji i, korzystając z szumu wody, otworzyłem malutkie okienko.

Ku mojemu zdziwieniu, jedno sprytne przechylenie ciała wystarczyło, aby wepchnąć w otwór oba ramiona. Rura przestała być problemem, jako że, pozbawiona odpowiedniej ilości mocowań, sama usunęła się pod naporem mego ciała. Dopiero, gdy wystawiłem głowę na dobre pół metra spostrzegłem, że okno wychodzi na garaż. Wypuściłem powietrze i w myśli zakląłem najplugawszą łaciną.
- Szybko - usłyszałem naglący głos, który dobiegał mnie z boku. - Pomogę ci uciec, ale musisz się spieszyć.       

sobota, 30 maja 2015

Gorący towar (13)

- Miałem nadzieję, że okaże się pan poważny i odpowiedzialny. Ale nic z tego. Nie pozwolę, aby robiono ze mnie wariata w moim własnym domu.
- Doigrał się pan - dodała żona, stając u mego lewego boku. W tym czasie Inwestor ustawił się frontem do mnie tak, że oboje właściwie zagrodzili mi drogę. - Teraz będę musiał zadzwonić na policję - ostrzegł.
- O nie, proszę tego nie robić! - wykrzyknąłem, zdając sobie sprawę, że ten ruch będzie oznaczać dla mnie katastrofę. - Zrobię, co zechcecie, tylko nie chwytajcie za słuchawkę!
- Proszę nie robić z siebie błazna - odparła żona dydaktycznym tonem. - To już nie jest zabawne.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili w drzwiach kuchni pojawiła się jakaś postać. Była to wysoka, ciemnowłosa dziewczyna, ubrana w kusą nocną koszulkę i białe spodnie od dresu, ozdobione złotymi lampasami. Stała boso, delikatnie podkurczając palce u stóp, a jej długie rzęsy trzepotały na znak zdziwienia. Jej obecność zupełnie zmieniła naszą sytuację i musiała niejasno to wyczuwać.
- Co się tu dzieje? - zapytała, zwracając się do kobiety.
- Nic takiego - odrzekł Inwestor. Ponieważ te słowa nie dały żadnego efektu, dodał: - Właśnie załatwiamy pewien mały problem, aby nie zrobił się większy. Porozmawiamy o tym jutro.
- Mamy jutro od dwóch godzin - odparła trzeźwo dziewczyna. Jej wzrok przeniósł się na mnie, a właściwie: opadł jak siatka na złowioną rybę, nakrył mnie niewidzialnym parawanem.

W czasie tych kilku sekund, jakie strawiła owa krótka wymiana zdań, miałem okazję przyjrzeć się jej i od razu odczułem jakąś olśniewającą wyjątkowość. Dziewczyna miała śniadą, brzoskwiniową cerę, lecz zimne błękitne oczy, a wokół jej ust rysowały się ledwo widoczne oznaki zepsucia, które pobieżny obserwator mógłby wziąć za dziecinne nadąsanie. Jej ruchy ograniczały się do krótkich, nerwowych tropizmów, lecz były nad wyraz harmonijne. Szybko pojąłem, że mam do czynienia z tym rzadkim gatunkiem istot najbardziej sentymentalnych, a zarazem najdotkliwiej pozbawionych złudzeń, jednocześnie marzycielskich i bezwzględnych; istot wzniosłych i wręcz ordynarnie przyziemnych, delikatnych i nieprzepartych jak miłość matki. Uroda dziewczyny oczarowała mnie i już chciałem brnąć dalej w zachwycie, uwznioślać i sublimować to z gruntu seksualne wrażenie, kiedy coś mnie tknęło. Zadałem sobie pytanie, czy nie ulegam chwilowemu szaleństwu, czy nie padam ofiarą zmącenia zmysłów i utraty zdolności rozróżniania dobra od zła.




Zrozumiałem, że sam los lub opaczność zsyła na mnie to wrażenie, zamieniając je w próbę charakteru. Zrozumiałem jednak również to, że w chwili, gdy ujrzałem dziewczynę, byłem gotowy na prawdziwe, głębokie uczucie. Lecz gorzka ironia runęła na mnie jak zabłąkana rakieta: Czy w mojej sytuacji takie uczucie mogło dorównać lub choćby zbliżyć się do wyjątkowości jego obiektu? Czy aby, rzucając się jak kamień w wodę, byłbym w stanie ocalić swoją osobowość i poczucie odrębności? Czy, będąc w moich butach, każdy inny facet nie zachowałby się podobnie żałośnie i przewidywalnie? Mówiąc krótko: pojąłem, że oto stoję przed jakąś wielką okazją, lecz moja rozpaczliwa, żałosna kondycja nie pozwalała ruszyć sprawy choćby o milimetr do przodu. Dziewczyna mogła być ową "gorącą sztuką" z przepowiedni bestii. I pewnie nią była - ale nie mogłem nic z tym zrobić. 

Mówiła, że ojciec nie zgasił światła w garażu i przez to nie mogła zasnąć. Mówiła, że zwabiły ją dziwne głosy, i dlatego podążyła za nimi aż do kuchni. Wykorzystałem czas, jaki zajęło im to wspólne "docieranie" stanowiska, aby unieść się z miejsca. Nieśmiało oświadczyłem, że muszę udać się do toalety. 
Inwestor odwrócił się do mnie z zauważalną bezradnością. Był zbyt zdziwiony, aby odmówić.

- Patrycja, pokaż panu drogę - powiedział. - Ostrzegam, że wszystkie drzwi są zamknięte.
Przytaknąłem i z uwagą wysłuchałem wskazówek dziewczyny. Oceniała mnie jakimś dziwnym, nad wyraz osobliwym wzrokiem.

Na szczęście toaleta znajdowała się niedaleko kuchni, po przeciwnej stronie korytarza. Wlokąc się noga za nogą, doznałem wrażenia, jakby czas nieco zwolnił. Słyszałem, cedzone suflerskim szeptem, słowa żony:
- Skoro twierdzi, że zgubił kolegę, to może przejedziesz się po okolicy? Ja z Patrycją mogę go przypilnować.
- Zapominasz, że jutro mamy odwiedziny u taty - odparł na to Inwestor.

wtorek, 26 maja 2015

Gorący towar (12)

Chcąc nie chcąc, przyjąłem to niespodziewane zaproszenie i, pod eskortą uzbrojonego, wszedłem do sieni. Ociągałem się jak nieproszony gość, ale - czując, że nie mam wyboru - dałem się poprowadzić do kuchni. Mimo ciepłego światła, którym promieniowały półkoliste, podobne do gniazd jaskółek kinkiety, pomieszczenie tchnęło surowością dentystycznego gabinetu. Posadzono mnie przy stole, nie dość obszernym by służyć za jadalny, ale, jak pomyślałem, wystarczającym do spisania protokołu. Kątem oka patrzyłem na Inwestora, który demonstracyjnie chował do szafki swoją strzelbę. Celowo poruszał się ociężale, jakby delektując się smakiem uzyskanej przewagi, napawając się jakimś bliżej niesprecyzowanym, moralnym zwycięstwem. Raz po raz łypał porozumiewawczo na żonę. 
- Zamknąłeś bramę? - zapytała, stawiając piękny chromowany czajnik na indukcyjnej płycie kuchenki. - Inaczej włączy się alarm.

Inwestor skinął głową, nie przestając patrzeć prosto w moje oczy. 

- Dobrze, że jutro ostatni dzień długiego weekendu - powiedział. - Jak pan wie, ja również nie próżnowałem. A tu, zamiast zasłużonego odpoczynku, jakieś hałasy po nocy. Czy umie mi pan to logicznie wytłumaczyć? - zapytał, następnie lekko odwracając się do żony: - Zrób panu kawę.
- O nie, tylko nie kawa - zaprotestowałem, wiercąc się nerwowo w miejscu. - Kolejna mogłaby mi poważnie zaszkodzić. Jestem meteoropatą. Gdy spada ciśnienie, zawsze rośnie mi to obwodowe. I pocą się ręce. Kiedyś, po trzeciej kawie z rzędu, o mały włos nie dostałem zawału. W każdym razie, od tego czasu preferuję herbatę.

Inwestor znów niechętnie skinął głową. Położył obie ręce na krawędzi stołu, nieomal zaciskając je w pięści, a jego dobrotliwe czoło zmarszczyła bruzda ni to groźby, ni to głębokiego zmartwienia.
- Jak mówię, właśnie zażywałem odpoczynku... - zaczął, lecz przerwał. - Możemy panu pomóc. Jest pan na moim terenie, więc mam prawo żądać wyjaśnień. Mogę pana wylegitymować, a nawet zatrzymać do rana. Ale mam nadzieję, że to nie będzie konieczne... W zeszłym roku ktoś okradał nasze działki, a naszemu sąsiadowi przedziurawiono poszycie łódki. Skąd mam wiedzieć, że nie jest pan jednym z nich? Na szczęście, ma pan wybór. Może pan powiedzieć prawdę.




Małżeństwo przygwoździło mnie wspólnym, badawczym, zogniskowanym jak w soczewce wzrokiem o intensywności lasera.
- Gdybym to zrobił, obawiam się, że i tak by mi pan nie uwierzył - odparłem. - To bardziej skomplikowane.
- Gadaj pan! - wybuchnął Inwestor, lecz jego emocjonalny pożar szybko ugasiła żona. Wystarczył nieznaczny gest ręką, pobłażliwe, lecz tonujące spojrzenie.

- Niech pan nas zrozumie, musimy znać prawdę - oświadczyła. - Nie interesuje nas pana życie, nie mamy w zwyczaju plotkować. Jesteśmy spokojnymi ludźmi. Lecz jeśli nie zechce pan współpracować, będziemy musieli podjąć... hm, pewne kroki. To by nie było dobre ani dla nas, ani dla pana. 
- Rozumiem - odpowiedziałem, choć byłem coraz bardziej skołowany. - Czasem człowiek jest zmuszony działać wbrew sobie, jak, nie przymierzając, ja kilka minut temu. Pewne sprawy mnie przerastają, inne dają do myślenia. Ale najczęściej... najczęściej wszystko zależy od wiary. - Przerwałem i nagle, kierowany jakimś przewrotnym, maniakalnym natchnieniem, zwróciłem się znów do Inwestora: - Czy wierzy pan, że jedna chwila może zmienić całe życie? Że jedna decyzja, wpływając na wszystkie pozostałe, może wywrócić nasze życie do góry nogami? Wierzy pan, że postępując tak, a nie inaczej, jesteśmy obserwowani - obserwowani i oceniani - i że czasem nie ma od tego ucieczki? Ja wierzę w teorię predestynacji czyli w równowagę. Wiem, że każde nasze działanie jest ważone przez wielkiego nieobecnego, a może zbiorowe sumienie, i w końcu przyjdzie sprawiedliwość. Pan chyba wierzy, a jeśli nie, to powinien. Ktoś, kto bez przerwy mówi do swego psa, w końcu doczeka się chwili, kiedy ten pies odezwie się do niego. I to ludzkim głosem - zakończyłem, unosząc palec do góry.

Małżeństwo wymieniło się spojrzeniami. Oboje stali w pewnej odległości ode mnie, jakby w każdej chwili gotowi do ucieczki. Z przykrością spostrzegłem, że nie zdołałem ich przekonać, choć moja przemowa musiała zrobić na nich wrażenie. 
W końcu powoli wycofali się do korytarza, a ja słyszałem, jak się naradzają. Piłem herbatę bez cukru, która zdążyła dawno wystygnąć, i na spokojnie przetrawiałem ostatnie przeżycia. Najbardziej dziwiło mnie to, że pomimo wszystko byłem pełen dobrych przeczuć.

W końcu wrócili. W drzwiach najpierw pojawił się Inwestor, a za jego plecami żona, która bez ogródek oświadczyła:
- Pańskie zachowanie bardzo nas rozczarowało.
- Wiemy, że nie mówi pan prawdy - dodał Inwestor.  

niedziela, 24 maja 2015

Gorący towar (11)

- Dobrze. Lecz pamiętaj, że nie jesteśmy na konkursie talentów, i żaden juror nie ma tabliczki z punktacją. Nie możesz zdobyć nagrody publiczności, bo nikt nie patrzy. Jesteśmy tu sami.
- Wiem o tym doskonale.
- I nadal chcesz wiedzieć, co się stało z Tony'm?... Skoro tak, słuchaj uważnie. W najbliższym czasie musisz mieć oczy naokoło głowy. Unikaj wszelkich głupstw i kaprysów, nie graj na loteriach. Omijaj szerokim łukiem cyrki i kasyna. Cofaj się na widok czarnego kota. Nie przechodź pod drabiną. To chyba wszystko. Twój kolega żyje; jeśli będziesz stosować się do mych reguł, prędzej czy później spotkasz go na pewno.

Na te słowa z trudem powstrzymałem okrzyk zdumienia. Nigdy nie byłem przesądny, a to, co słyszałem, było istnym katalogiem zabobonów. Mimo tych obiekcji, grzecznie przytaknąłem.
Właśnie miałem dodać coś od siebie, ale nie zdążyłem. Raptem ciemności przeszył potężny snop światła, najpierw nerwowo drżący, potem skupiony w miejscu, gdzie staliśmy, i usłyszałem znajomy głos, który wołał:
- Halo, jest tam kto?

Zupełnie instynktownie przywarłem ziemi, zbyt późno zdając sobie sprawę, że jestem widziany. Pies momentalnie ulotnił się jak zjawa, zostawiając po sobie skórzaną obrożę. Dopiero wtedy zobaczyłem leżące zwłoki, z makabrycznie rozbitą głową i wyzierającymi z niej fragmentami mózgu. Oczy starego, pokryte już mrówkami, bezmyślnie wgapiały się w ziemię. Powstrzymując mdłości i odrazę, wyciągnąłem się do pionu: Miałem nadzieję, że tym sposobem przyciągnę wzrok intruza, jednocześnie oddalając go od trupa.




- Spokojnie - powiedziałem, rozkładając ręce, przedtem jednak chowając znaleziony przedmiot. - To tylko ja!
- Co pan tu robi? - zapytał Inwestor. Jego ciało wyginało się nad urwiskiem, oparte o jakąś długą strzelbę. Na szczęście sprawiał wrażenie, że nie dostrzegł grozy sytuacji. 
- Wszystko wytłumaczę - odrzekłem. - Mój kolega, który poszedł na grzyby, chyba zabłądził. A przynajmniej na to wygląda. 
- Więc z kim pan rozmawiał? - drążył temat. 
- Z nikim - 
- Dziwna sprawa - podrapał się po głowie. - Wie pan, że mogę zadzwonić po policję?

Zacząłem niezgrabnie wspinać się po zboczu, ale, zlękniony i wyzuty z energii, szybko zrezygnowałem.
- Niech pan pozwoli wszystko wyjaśnić - odparłem. - Jednak najpierw muszę jakoś dostać się na górę... 
Patrzył na mnie nieufnie, dzierżąc broń wycelowaną w ziemię. Pozycja jego ciała mówiła, że strach walczył w nim o lepsze z ciekawością.

- Gdyby był pan tak uprzejmy, proszę nie dzwonić - powiedziałem, gdy w końcu dotarłem na górę. - Myślę, że sami w zupełności damy sobie radę.
- No nie wiem - odparł Inwestor, wciąż lustrując mnie wzrokiem. - Ma pan więcej szczęścia, niż rozumu. Od kilku dni mamy problem z dzikimi psami. Wałęsają się po okolicy, jak po swojej zagrodzie. Podkradają się pod kontenery, żrąc co popadnie. Parszywe kundle. Żona kazała mi trochę je nastraszyć, ale... - tutaj obniżył głos - wie pan, że taką bronią można zabić?
Odpowiedziałem coś zdawkowo, w duchu czując ulgę. Inwestor okazał się dobrotliwym pantoflarzem, tylko w wyjątkowych razach skłonnym do przemocy. To nastrajało mnie pozytywnie - o tyle, o ile pozwalało wyplątać się z całej kabały.

Chciałem uciec, zapaść się pod ziemię, ale wiedziałem, że w ten sposób tylko spotęguję nieufność. Słaniałem się więc na nogach, strojąc miny udręczonego wędrowca, co w mojej sytuacji nie było żadnym wyczynem. Inwestor obserwował to z jawną dezaprobatą.

- Czy to nie pan jeździł dzisiaj taczką? - zapytał z przesadną oschłością starego belfra.
- Tak, to on - odpowiedziała za mnie jego żona, stojąc na progu domu. - Dobry wieczór. Zapraszam do środka!         

środa, 20 maja 2015

Gorący towar (10)

- Wzrusza mnie twa młodzieńcza niecierpliwość - rzekła bestia kpiącym tonem. - Jesteś ciekawski jak baba. A przecież miałeś całych pięć godzin, żeby sprawdzić, co się stało. Pięć długich godzin, w czasie których mógł urodzić się geniusz i ostygnąć piekło, mogła powstać supernowa albo runąć imperium. A przy okazji: nie rzuciło ci się w oczy, jak strach zabawnie rozciąga godziny? Sekundy rozdymają się do rozmiaru minut, minuty chwytają cię za gardło i unoszą w próżnię. Inflacja ma tu postęp geometryczny, wieczność jak pluskwa wciśnie się każdym porem. Wystarczy mała szczypta prawdy, a już zaglądasz pod spódnicę czasu... Tony był wścibski i bardzo odważny, co rzadko łączy się w jednym człowieku. Lecz nawet ciekawość: czy nie jest tylko strachem, że czegoś się nie dowiemy?

Tutaj odczekałem kilka długich sekund, aby dać sobie czas na odpowiedź. Chciałem brzmieć rozsądnie i naturalnie.
- Rozumiem, że mogłeś wpaść we wściekłość - zacząłem. - Lecz ja i Tony jesteśmy niewinni. Byliśmy zmęczeni, gnało nas do domu. Marzyliśmy tylko o ciepłym obiedzie i dużym piwie. Taka robota odbiera rozum.
- Dlaczego mówisz za was obu? Czemu dzielisz odpowiedzialność po połowie, wdziewając szaty pokutnika, których nie chcesz nosić? Twoja moralność jest weneckim lustrem, a twoja skrucha nie głębsza od kałuży. A ja chcę wiedzieć, że w tym lustrze zobaczysz siebie; przekonać się, że kałuża będzie zawstydzona tym, co odbija. Próbujesz sprzedać mi liche świecidełka, mając nadzieję, że zobaczę szczere złoto. Krucha twa wiara, dwulicowe sądy, a zatem - fałszywa pokuta i niepewne zbawienie. Życzyłbym sobie, abyś bardziej wierzył w to, co mówisz, skoro już uderzamy w tak poważne tony.



- Nie wiem, czego oczekujesz. Ale skoro czujesz, że cię skrzywdziłem - z całego serca żałuję. I bardzo przepraszam. 

Oczy bestii rozjaśniła mściwa satysfakcja.

- I mamy kolejne mocne słowo. Serce: dziwny to organ, jeśli jego symbol wygląda jak wypięte dupsko. A może mnie poprawisz? Czerwona farba drukarska jest najtańsza, ale na słońcu płowieje jako pierwsza. Te nowoczesne runy potrafią przyprawić o mdłości.

Znowu łatwo wychwyciłem ukryty przekaz. Wzbudziłem radość z odniesionego sukcesu, ale nie: z mego zachowania.
- Mogę przeprosić i wyrazić skruchę - rzekłem. - Lecz muszę wiedzieć, za co pokutuję. 
- Ooo, stawiamy warunki! - warknęła bestia. - A co byś powiedział na pokutę dziwną, taką, która nęci i daje bonusy; która przyciąga i prosi o więcej? Chcę słyszeć, że mówisz z przekonaniem, że cieszy cię perspektywa moralnej odnowy... Co myślisz?
- Myślę tylko o Tony'm - wyznałem szczerze. - I o tym, co mu zrobiliście. 
- Zapewniam cię, że dostał tylko to, o co prosił... Lecz już mnie nudzi ta rozmowa. Dobrze: jeśli wolisz, powiem otwarcie. Niedługo spotkasz dziewczynę, taką jak wszystkie, ale tylko dla ciebie. To ją będzie wyróżniało z tłumu podobnych. Owa cud-dziewica, piękna jak poranek, nie będzie wiedziała o swojej urodzie... Możesz to ogarnąć? Na taką mawiacie: gorący towar. Lecz na tym nie koniec: zobaczysz w niej jedną, tę jedyną, wyjątkową - mimo, że będziesz czuł jej pospolitość. Zobaczysz w niej osobliwe piękno, jakby sam Bóg przypisał je tobie - jednocześnie wiedząc, że kiedyś zmarnieje. Będzie w niej miłość - miłość na wieki, choć obaj wiemy, że taka nie istnieje.
Co najważniejsze: ona poczuje to samo. Czyż to nie cudowne? Pomyśl tylko: czy nie tego chciałeś? Wielka jednia, totalna wzajemność, niewyrażalna koalicja dwóch różnych duchów. Czy nie o tym marzą miliony? Jednak nie zapomnisz, że to część twej kary - bo chyba nie wierzysz, że cuda są bezpłatne?

- Wierzyłem zawsze - powiedziałem - że najcenniejsze rzeczy na tym świecie są za darmo. Chcesz mnie skusić nagrodą, która okaże się karą. Znam ciekawsze triki.   
- Mylisz się chłopcze. To nie trik lecz konieczność. Czas nam się kończy. Więc pytam: czy odmawiasz?
- Podobno zawsze mam możliwość wyboru?    
- Jesteś uparty - przyznała bestia. - Czego oczekujesz?
- Moje stanowisko pozostaje niezmienne - odparłem. 

sobota, 16 maja 2015

Gorący towar (9)

Na moją próbę, aby się zbliżyć (korciło mnie obejrzenie leżącego trupa), pies naprężył się jeszcze groźniej. Był to wyraźny sygnał, że dyktował warunki; jeśli chciałem cokolwiek uzyskać, musiałem uznać jego dominację.
- A więc jesteś - warknął nieco łagodniej, jakby okiełznał buzującą w nim żądzę mordu. Odtąd musiałem wsłuchiwać się w jego wolno cedzone słowa, w których pobrzmiewał i mrukliwy ton jakiegoś złego człowieka, i typowo psie warczenie. Był to jednak również trik brzuchomówcy, jako że nie widziałem źródła dźwięku.

- Pewnie jesteś zaskoczony - ciągnęła bestia - że zwierzę odzywa się ludzką mową. Ale nie zapominaj, że mamy święta. A w ten magiczny czas dzieją się rzeczy niezwykłe i niepojęte. Ogień blednie, moc truchleje; gacie opadają, a Bóg się śmieje... Dlatego jestem podwójnie zawiedziony - zabiliście mego szefa...
- Dlaczego... miałbym ci wierzyć? - zapytałem.

Na te słowa nic nie powiedział, spoglądając z wyrzutem, którego intensywność zmroziła mnie soplem lodu.
- Wszystko jest kwestią wyboru. Twojego wyboru - odezwał się po dłuższej chwili. - Czasem tworzymy rzeczy nieistniejące, które rodzą się same z siebie - ot tak, dla zabawy. Z radością patrzyłem, jak błądzisz, jak potykasz się o tamte iglaki, których przecież nigdy nie było... Lecz cóż poza twoją wyobraźnią mogło sprawić, że stałeś się tym zagubionym harcerzykiem?
- Jak to? - spytałem, oglądając się za siebie, gdzie wciąż widziałem zarys zielonego muru. - Drzewka stoją tak, jak stały.

Bestia wolno wyszczerzyła zęby, co chyba miało być uśmiechem.

- Widzę, że ufasz swoim zmysłom, a to dobry sygnał. Bo gdyby tak wszyscy wierzyli tylko w to, co widzą, mielibyśmy o wiele mniej roboty. Ludzie są wzrokowcami, do tego beznadziejnie zakochanymi w słowie. Na ten przykład: czy miłość nie jest inną nazwą tego, co mamy między nogami? Czy atak serca różni się czymś od paniki? A teraz: czujesz strach, czy panikę? Różnica jest wielka, ale nie tkwi w słowach. Lecz nie martw się: strach jest twym najwierniejszym kumplem, jemu jedynemu możesz zaufać. Gdy masz wątpliwości, on podpowie ci najlepszą drogę. Gdy nie wiesz, co czynić, zasięgnij jego rady. To ostateczna instancja. Miłość przemija, zwodzi i ogłupia; tylko strach jest niezmienny i nieprzekupny. Powiedz: czy znałeś psa, który mógłby kłamać tak, jak ludzie? Nie, a więc jesteś na łasce mej dobroci. I swojej wiary. Słyszałem, jak mruczysz jakąś modlitwę, gdy zbliżałeś się tutaj.




Ten filozoficzny elaborat nie przypadł mi do gustu, i wcale nie chciałem, aby wchodzono na grząskie terytorium wiary. Pragnąłem zmienić tor rozmowy, więc z odwagą, która zaskoczyła nawet mnie samego, zapytałem:
- Kim jesteś?
- Jestem tym, który nie tylko mówi, ale i daje słowo.
Ośmielony tą odpowiedzią, pytałem dalej:
- Dlaczego nie pozwalasz mi sprawdzić, kto tam leży?
- Już ci mówiłem: wszystko jest kwestią twego wyboru. Jeśli boisz się prawdy, lepiej od razu przestań pytać. Mój szef nie żyje, odwalił kitę; ale przynajmniej długo się nie męczył. Wygląda na to, że zginął przypadkiem, co rzecz jasna nie załatwia sprawy. Zagapiłeś się, gdy gadaliście o dupie Maryni; Tony chciał zaimponować ci siłą; razem chcieliście sprawdzić, jak to jest zabić człowieka - nie będę w to wnikał... Ale czy to nie wasza święta księga prawi, aby odpłacać pięknym za nadobne?

W tych słowach tkwiła ukryta groźba, co zrozumiałem od razu. Mimo tego udawałem, że nie wiem, o co chodzi.
- Widzę tylko kogoś leżącego na ziemi - przyznałem. - I w dalszym ciągu nie wiem, co spotkało Tony'ego.      

środa, 13 maja 2015

Gorący towar (8)

Zanim dotarłem na miejsce, gdzie po raz ostatni widziałem Tony'ego, natrafiłem na szpaler drzewek jałowca, którego tu nie pamiętałem. Krzaki stały w równym szeregu, jakby chciały zagrodzić mi drogę; błądząc po omacku badałem je wyciągniętą ręką, jednocześnie idąc do przodu. Nagle zza tego zielonego muru dało się usłyszeć coś podobnego do gardłowego jęku, pełnego złości i żalu. Było to dziecinne zawodzenie, zduszone i smutne, a jednak przeszyte ślepą wściekłością. Zwolniłem kroku i zawodzenie ustało, a może tylko zagłuszyło je bicie mego serca. Dotarło do mnie, że się boję; tak: jestem panicznie wystraszony. Cisza, która nastała, była gorsza od tego, co usłyszałem; niejako zmuszała mnie do czekania. Ta sytuacja, bliska jakiejś ponurej baśni, aż porażała swą nierealnością, lecz mój strach przekonał mnie, że jest prawdziwa. 

Zrobiłem dwa kroki do przodu, kiedy zza mrocznej zasłony ponownie dosłyszałem jęk tej dziwnej, zwierzęco-ludzkiej żałoby. I znów przejął mnie jakiś oderwany od wszystkiego, co znałem, iście filmowy, nieuchwytnie baśniowy charakter całego zdarzenia. Gdybym nie był taki przerażony, powinna rozbawić mnie naiwna skłonność do zaprzeczania, jaką wykazywałem nawet postawiony przed tak niepodważalnym, twardym konkretem. Przypominałem dziecko, które zakrywając oczy dwoma rękoma głupio wierzy w to, że zniknie powód jego strachu. Lecz słysząc kolejny spazm tej rozjątrzonej skargi nadal nie ufałem własnym uszom, a robiąc następny krok do przodu - nie pojmowałem, że naprawdę zbliżam się w stronę niepojętego.

Szpaler smukłych drzewek, kłujących mnie swymi delikatnymi igłami, zdawał się nie mieć końca. Wreszcie wyszedłem na otwartą przestrzeń, jeśli wolno tak nazwać dość rzadko i przypadkowo zarośnięty skraj lasu. Zbocze było takie, jakie pamiętałem; lecz na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. U jego podnóża leżał ktoś jakby wyzuty z życia, a przy nim warował pies znajomej rasy. 


   
Musiał wiedzieć, że się zbliżam, bo napiął swój potężny kark i lekko ugiął przednie łapy. Z jego pyska wyrwało się ciche, ostrzegawcze warknięcie. Patrzyłem na to przerażony, ledwo stojąc na obu nogach.

- Zgaś tę przeklętą latarkę - usłyszałem, a był to głos ochrypły i gardłowy, jakby dochodzący spod ziemi. Pies od tyłu wyglądał zwyczajnie, ale czułem, że musi być inny od wszystkich pozostałych. Moją uwagę przykuła leżąca postać: Czy był to ten dziwny starzec, o którym tyle rozprawiałem? Lecz widziałem mizernie, zmuszony odczekać, aż mój wzrok przyzwyczai się do ciemności.

Gdy tego dokonałem, w nikłym kręgu księżycowej poświaty ujrzałem coś, czego już nigdy nie zapomnę. Pies wolno odwrócił głowę, od razu chwytając moje spojrzenie. Jego sylwetka napięła się groźnie, a łapy wyprostowały, przez co wyglądał na większego, niż w rzeczywistości. Jego zęby, niezbyt długie, lecz błyskające metalicznie, wystawały z odkrytych dziąseł; z warg sączyła się trująca ślina. Ale największą grozą przejęły mnie oczy: świecące w ciemności jakimś ukrytym blaskiem, jarzące się zimną, martwą bielą. Świeciły spod zamkniętych, błoniastych powiek, jakie widuje się tylko u gadów. Powiedzieć, że pies starego był piekielną bestią, byłoby nadużyciem. Ale ten Cerber, ta w połowie ludzka, a w połowie zwierzęca hybryda jakąś cudowną mocą zachowała cechy swej rasy, zyskując przy tym coś wręcz mitycznie potwornego. Żaden jej odruch, żaden typowo psi instynkt nie doznał uszczerbku podczas tej przemiany - a nad tym wszystkim panowała ostra świadomość, której naturę miałem dopiero zgłębić. 

poniedziałek, 11 maja 2015

Gorący towar (7)

To wołanie, jak echo powtórzone nieskończoną ilość razy, prześladowało mnie nawet teraz. Wiedziałem, że w ten sposób nawołuje mnie przeszłość, zagarniając wciąż nowe i nowe fragmenty teraźniejszości, zagarniając mnie samego. Czy to możliwe, aby mogła tak mnie opętać, wślizgnąć się jak złośliwe demony do mej duszy i zmusić mnie do spełniania jej najbardziej dziwacznych kaprysów? Czy miałbym pozwalać na ten terror, na to wiekuiste zniewolenie? Czy ten mroczny cień, wydłużający się wbrew wszelkim zasadom rozumu, będzie mnie gonił aż po kres życia? Tony nie zaakceptował by tak żałosnej zgody na wyroki losu. Tony zacząłby działać, albo przynajmniej zbroić się do walki.

Uniosłem głowę znad poduszki, przebijając wzrokiem otaczającą mnie ciemność. Zrozumiałem, że głos przeszłości nie zamilknie, dopóki sam nie utnę go nożem; że moja bezczynność i bezradność zmusi mnie do życia nędznymi ochłapami przeszłości. Będzie to życie w zawieszeniu, coś jak chroniczna choroba; życie w cieniu absurdalnej kary, nie potwierdzonej żadnym wyrokiem. Życie zdegradowane, abnegacja.

Pokonując własne lenistwo, wygrzebałem się z pościeli i wyciągnąłem rękę po zegarek, aby podświetlić jego tarczę. Był to stary, nieco obtłuczony, dziecinny zegar z Bartem Simpsonem, ubranym w zabawny strój do futbolu: kolejny relikt przeszłości. Za kwadrans miała wybić północ, był to ostatni czas na działanie. Niezdarnie zakładałem spodnie, zapinałem guziki i zamki, szukając zdrętwiałymi nogami miejsca w ciepłych butach. Wątpliwości, niczym wielkie, pozbawione orientacji nietoperze, oblepiały mnie swymi wilgotnymi skrzydłami.




Las jest ciemny, obcy i złowrogi - myślałem - a noc w takim lesie nie lepsza od śmierci. Lecz jest tam Tony i mogę mu pomóc - więc nie ma na co czekać. Robiąc ostatnie przygotowania do drogi, myślałem tylko o lesie, owej "zielonej kniei", co wbrew pozorom pomagało mi zebrać się do kupy. Nie dopuszczałem myśli, że mogę tam spotkać coś (lub kogoś) o stokroć gorszego. Czyniąc w ten sposób, dając zajęcia nadliczbowe wyobraźni, oddałbym się w niepodzielne władanie paniki i strachu. I tak, jak się zdarza naturom kontemplacyjnym, mającym zwyczaj zaglądania za kulisy i docierania do sedna problemu, ogarnęła mnie potrzeba nagłej zmiany, ostrego a zdecydowanego działania. Było w tym coś z podszeptu szaleństwa, odruchu życiowego hazardzisty.

Nocny autobus docierał tylko do granic miasta. Przez dobre pół godziny szedłem poboczem, smagany podmuchami od przejeżdżających samochodów. Wielkie ciężarówki, jadąc w jakimś bezrozumnym pędzie, zdawały się celowo podsycać moje szaleństwo; ich reflektory świeciły mi w oczy, wytwarzając na chwilę obraz negatywowy. I właśnie te krótkie rozbłyski wydobywały z mroku nocy pobliskie drzewa, czyniąc z ich poskręcanych gałęzi jakby wyciągnięte ramiona. Latarnie stały rzadko i dawały mało światła, więc niektórzy kierowcy trąbili na mnie przeraźliwie. Świadomość, że mogłem być dla nich równoprawnym zaskoczeniem, wcale nie pomagała.

Wreszcie, bliski obłędu, znalazłem właściwie rozgałęzienie i skręciłem w drogę do Powaliska. Szaro-żółty dukt skręcał w bezdenną ciemność, rozświetlony tylko w momencie, gdzie znajdowała się znajoma posesja. Całość, wraz z rzędem drzew tak mrocznych, że aż granatowych, pełna była zwodniczego spokoju. Stanąłem, rozglądając się czujnie i podejrzliwie. Obok mnie stał szafkowy transformator, więc pogładziłem go ufnie, niczym starego konia. W końcu, zrozumiawszy, że mogę być łatwo rozpoznany, zmusiłem się, aby zejść na dróżkę prowadzącą do lasu.

Szedłem z duszą na ramieniu, świecąc pod nogi latarką. Nie wiedziałem, jak dodać sobie otuchy, więc modliłem się cicho, koślawiąc słowa na swój własny sposób:

- Aniele, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój,
Trzymaj mnie z dala od przemocy,
Bądź mi zawsze do pomocy.
A gdyby doszło do czego złego,
Chroń mnie, Boże, od siebie samego...          

sobota, 9 maja 2015

Gorący towar (6)

Kiedyś, bawiąc się z bratem, pokazałem mu całą kieszeń pięknych włoskich orzechów. Brat znalazł fragment kolejowej szyny i z kamieniem w ręku uznał, że to powinno wystarczyć. Pamiętam, że stałem po pas w suchej, falującej kostrzewie. "Pozwól, żebym spróbował" - poprosiłem, odbierając kamień od brata. Położyłem orzecha na lśniącej stali i uderzyłem go dwa razy. O jeden za dużo: łupina rozpadła się razem z miękkim środkiem. "Widzisz, nie wyszło - powiedział brat. - Jeszcze nie umiesz dawkować siły". Uznałem, że była to moja pierwsza ważna lekcja, choć nie wiem, dlaczego.

Ta migawka z przeszłości nie była ostatnią i wkrótce po położeniu się spać stwierdziłem, że to tylko preludium do czegoś większego. Przyszło samoistnie, jak grypa lub świnka, i równie dobrowolnie przepadło. Było to w czasach, gdy dzieciaki biegały samopas, a mimo tego ich wspomnienia były bardziej kolorowe. Wymierzenie im klapsa w tyłek nie nazywano przestępstwem, a sprawy nieprzyzwoite skutecznie maskowano za fasadą dobrego wychowania; w każdym razie słowo "pedofil" można było spotkać tylko w podręcznikach psychopatologii. Były to czasy o wiele prostsze, lecz także o wiele surowsze.

Pewnego razu, w drodze ze szkoły, naszła mnie ochota na dłuższy spacer. Szedłem pod górkę, nucąc przeboje lata, a ciężki plecak przyklejał mi się do ciała. Nagle, gdzieś w dole, zobaczyłem starszego pana, który gramolił się na górę. Dyszał ciężko i głośno. Miał znoszoną ciemną marynarkę, a pod spodem białą koszulę, zmiętą jak liście zwiędłej kapusty.




- Nieznośny upał - powiedział, gdy podszedł bliżej, a zrobił to właściwie nie wiadomo kiedy. Miał wysoki, dość młody głos, i chyba dlatego z początku uśpił moją czujność. - Człowiek może dostać udaru albo nagle zabraknie mu powietrza - ciągnął nieznajomy - zwłaszcza w starszym wieku. Ale my i tak jesteśmy w lepszej sytuacji. Mamy lepiej, bo łazimy sobie po zielonej kniei, a co mają powiedzieć ci w mieście? 

Tutaj niechętnie przyznałem mu rację, choć starszy facet nie budził mego zaufania. Zanotowałem dziwny sposób jego mówienia, to użycie staroświeckich określeń, jak "zielona knieja". Zacząłem nerwowo ciągnąć za szelki plecaka, coraz obficiej zalewanego swędzącym potem.

- Taak, nie ma to jak prawdziwy las - gadał stary. - Tutaj dopiero można poczuć, jak oddycha ziemia. Można wciągać te wszystkie tajemnicze zapachy, obserwować rajdy ważek i bawić się w gry, na przykład w chowanego. Ja sam najbardziej lubię zabawę w chowanego... A może pograłbyś ze mną teraz? - zapytał.  

Nie chciałem się bawić, wykręcając się tym, że nigdy nie brałem udziału w tej dziecinnej gierce.

- Co? Mam uwierzyć, że nigdy nie bawiłeś się w chowanego? - wyraził zdziwienie, a zrobił to w momencie, gdy niemal zrównał się ze mną w tym pokracznym pochodzie. - Nie ma lepszego zajęcia dla młodych chłopców, no może oprócz piłki nożnej. Ale ty nie wyglądasz mi na takiego, co uprawia sport... Właściwie, to musisz być niezłym urwisem, tak stawiać się starszym - dodał, i od razu zapytał: - Jesteś małym urwisem?

Chyba zadał to pytanie jeszcze raz, zmuszając mnie do otwarcia ust, do pierwszego głośno wyrażonego "nie". Tak jak przewidywałem, ta reakcja nie wzbudziła jego entuzjazmu. Starszy facet uniósł głos, coraz bardziej tracąc kontrolę nad swym zachowaniem: zaczął obrzucać mnie pomysłowymi obelgami, gestykulować i grozić pięściami, przy tym coraz bardziej przyśpieszając kroku. W jego głosie, pod warstwą wściekłości, pobrzmiewała dziecinna rozpacz z powodu mojej odmowy. W końcu pojąłem, że dalsza rozmowa nie ma sensu, dlatego zrezygnowałem z tłumaczenia, że nie jestem gówniarzem, cholerną przekorną łajzą, i teraz już jawnie wziąłem nogi za pas. Zapamiętałem ostatni obraz, który zdążyłem zobaczyć, oglądając się przez ramię: starszy jegomość, cały oblany potem, z jedną dłonią opartą o udo. Druga ręka wymachiwała w powietrzu, jak uskrzydlona groźba.

- Zaczekaj, ty wszawy gnoju - wołał - ty tłusty zasrany piździelcu!

czwartek, 7 maja 2015

Gorący towar (5)

Ale teraz, idąc ostrożnie i posuwając się jakby boczną, nieoficjalną, półdziką drogą do lasu, traciliśmy z oczu całą okolicę. Patrzyłem, jak poziom drogi znika za kępami trawy, a linia horyzontu zagina się nad naszymi głowami, stając się coraz bardziej okrągłym łukiem. 

- Ja też znałem podobnego dziwaka - mówił Tony. - W miasteczku, gdzie co roku spędzałem wakacje. Wszyscy pomawiali go o paktowanie z diabłem, ale miał też sad i wyjątkowo słodkie jabłonie. Pewnego razu, gdy dostaliśmy wiadomość, że dziadek wyjechał na zakupy, poszliśmy na pachtę. Dopiero na miejscu okazało się, że wcale nie wyjechał. Daliśmy nogi za pas i wtedy...

- Poczekaj... - przerwałem mu, przystając. Chciałem zadzwonić do szefa, ale - co niezwykłe - zupełnie straciłem zasięg. - Pożycz mi telefon - poprosiłem. - Mogą się o nas niepokoić.
- Daj spokój - odparł i nagle wybiegł do przodu.

Pokonał jakieś pięćdziesiąt metrów i stanął, szukając dogodnej trasy przez niskie zarośla. Wyglądał, jakby brodził w wysokiej wodzie, chwiejąc się za każdym razem, gdy noga potrąciła ukryty kamień. Jego rozłożone ręce czepiały się gałęzi, a głowa obracała na boki, i mógłbyś pomyśleć, że najzwyczajniej szuka zgubionego portfela. 

Lecz nagle musiał potknąć się o coś większego, bo zachwiał się mocniej, wygiął plecy jak wystraszony kot i runął bokiem na lewą stronę. Zdążyłem zobaczyć, jak jego głowa błyskawicznie tonie w gęstwinie krzaków, lecz nie dostrzegłem wyrazu jego twarzy. Nie byłem pewny, czy krzyknął z bólu, czy może kogoś zawołał.




A jednak nic nie zrobiłem. Dzisiaj, gdy myślę o tych wypadkach, dopada mnie bolesny wstyd i poczucie niespełnienia; takie uczucie musi doskwierać mechanikowi wykolejonego pociągu, który można było ocalić - gdyby nie lenistwo i zaniedbanie tamtego. Po jakimś czasie opinia publiczna zgodnie twierdzi, że wyrzuty sumienia nie są żadną karą. I, oczywiście, ma pełną rację.

Mawiamy, że ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła, ale dla Tony'ego była raczej jak czyściec. I uważamy, że człowiek jest najsurowszym sędzią dla siebie samego. Nie zamierzam podważać ludowych mądrości, lecz nawet biorąc to za pewnik, musimy zaakceptować fakt, że owi surowi sędziowie są też zdolni do najgorszych podłości. Ciśnienie przerośniętego sumienia bywa nieznośne; demoluje naszą zdolność do empatii i stawia niżej od ludzi prostych, którzy - pozbawieni tego ciężaru - tym łatwiej posługują się tak zwaną powszechną moralnością.

Nie próbuję się usprawiedliwiać. Zrozumcie: gdy w końcu zawołano mnie po imieniu, poczułem ulgę nie dlatego, że się bałem, lecz dlatego, że w ten sposób przerwano moje straszne wątpliwości. Szef był człowiekiem niespokojnym i nerwowym, zachowywał się tak, jakby każdego podejrzewał o to, że chce mu ukraść godzinę życia. To usposobienie okazało się wielce pomocne, bowiem nawet nie miał cierpliwości wysłuchiwać moich mętnych tłumaczeń na temat zniknięcia Tony'ego. Wystarczyło powiedzieć, że mój kolega poszedł na grzyby, i zadeklarować, że wróci najbliższym podmiejskim autobusem. Fakt, że miałem przy sobie plecak z jego rzeczami, nie wzbudził żadnych podejrzeń.

Wróciłem do domu, gdzie od razu zostałem zaanektowany do towarzystwa i posadzony przy stole, pełnym wyszukanych potraw i napojów. Jednak nie miałem apetytu. Zmęczony i otępiały, wybrałem krzesło na końcu stołu, tuż obok wielkiego stojącego zegara. O ile pamiętam, lwią część tego wieczoru spędziłem wpatrzony w dużą misę wypełnioną orzechami. Były tam orzechy włoskie i laskowe, ziemne, pistacjowe i nerkowce. Misa z orzechami była w tej chwili o wiele ciekawsza od najbardziej pasjonującej rozmowy.

I pewnie ten widok osobliwie wpłynął na to, że w pamięci zjawiła mi się wizja innej leśnej przygody.    

wtorek, 5 maja 2015

Gorący towar (4)

- I co? - zapytał podejrzliwie. - Myślisz, że coś mu zrobiliśmy? - Był pełen rezerwy, co nie przeszkodziło mu podejść do krawędzi.
- Na przykład: zwaliliśmy mu na łeb wielki otoczak? - odpowiedziałem pytaniem. - Ciekawy pomysł... Za jakiś czas jego syn zapyta żonę, czy nie widziała ojca. A tak - ciągnąłem, naśladując kobiecy tembr głosu - jakiś facet wracał z grzybów i przypadkiem go spotkał. Mówił, że tatuś jakoś dziwnie zapatrzył się w niebo.
Przez chwilę śmialiśmy się razem, ale potem Tony, już uspokojony, powiedział:

- Mówię serio. Nie widziałem tutaj żadnego starszego dziwaka. Chyba faktycznie potrzebujesz odpocząć.
- Dziadek jest nieszkodliwy. Kręci się w oksfordzkim sweterku i gada do psa. Ale przyznaj się: przez  chwilę miałeś pietra.
- Nigdy w życiu - odpowiedział. - Nie mogę bać się czegoś, czego nie widziałem.
- A ja mógłbym przysiąc, że widziałem ruch. Kawałek dalej, na lewo, jest zejście do lasu. Idąc tą ścieżką można łatwo dostać się do zarośli.
- I co z tego? - zapytał.
- Przyjrzyjmy się tym krzakom - ciągnąłem niezrażony. - Są wystarczająco wysokie, aby ukryć człowieka. Mogę sobie wyobrazić, że dziadek - zaciekawiony tym, o czym rozprawiamy - przyczaił się gdzieś pod nami. Ale niestety miał pecha.

Dywagowaliśmy tak jeszcze przez chwilę, stojąc przy krawędzi i nie mając siły, aby sprawdzić empirycznie moje podejrzenia. Nagle, jakby spod ziemi, wyrósł przed nami pryncypał i oznajmił, że możemy się zbierać. Nie mógł jednak trafić gorzej, ponieważ lawina domysłów ruszyła, w naszych głowach zaczęła się gonitwa spekulacji, a historia - tak okrutnie przerwana i zawieszona - domagała się ciągu dalszego. I chociaż sygnał fajrantu był dla nas zazwyczaj milszy od śpiewu słowika, a moment założenia cywilnych ubrań - celebrowanym, małym świętem, teraz przebieraliśmy się w pośpiechu, by czym prędzej powrócić nad zbocze. 


 

Staliśmy dokładnie w tym samym miejscu, ani myśląc udać się w kierunku, o którym mówiłem. Byłem jakieś dziesięć lat starszy od Tony'ego, więc musiałem zachować pozory dorosłości i stateczności. Mój kolega też pragnął uchodzić za dojrzałego. Z drugiej strony, wystarczyło spojrzeć na postawę Tony'ego, na jego lekko powiększone, okrągłe oczy, by potwierdzić, że rozpaliłem jego ciekawość do białości.

- Gdyby było, jak powiadasz - to gdzie się podział pies? - zapytał. - Nie mógł oberwać rykoszetem.
- Tu jest pewien problem - przyznałem. - Tak się składa, że znam tę rasę. Jest zawzięta i dość samolubna, ale nigdy nie opuściłaby swego pana.

Jakby w odpowiedzi na moje słowa, krzaki pod nami zadrżały i zafalowały, co aż odjęło mi mowę. Tym razem ruch był wyraźny i widoczny dla nas obu.

- Widziałeś? - odezwał się Tony. - Wypadałoby sprawdzić, co to takiego.  
- Poczekaj... - zacząłem i przerwałem, ponieważ nie wiedziałem, jak się zachować. Byłem skłonny dać sobie spokój, ukręcić całej sprawie łeb, ale mnie również przewiercała ciekawość. W przeciwieństwie do Tony'ego bywało, że znajdowałem się w podobnych sytuacjach, i zawsze wtedy minusy przeważały nad ewentualnymi plusami. Przewidywałem, że nie uniknę swego rodzaju dziecinnej przepychanki, głupiej licytacji na to, kto jest bardziej odważny. I oczywiście Tony nie zamierzał z tego rezygnować.
- Powiedz, teraz to ty dostałeś pietra - zapytał, a wyraz jego okrągłych oczu uzupełniły uniesione brwi.
- Nie - zaprzeczyłem otwarcie. - Po prostu miałbym parę ciekawszych zajęć, niż śledzenie jakiegoś obcego faceta. Poza tym, jestem zmordowany.
- Boisz się! - skonstatował z uciechą. - I dlatego wyszukujesz coraz to nowe powody, aby nie ruszyć tyłkiem. A to dobre! Myślałem, że pójdziemy razem!

Po tych słowach wyruszył poboczem w kierunku szafkowego transformatora, za którym zaczynała się ścieżka. Mimowolnie poszedłem jego śladem, oglądając się dyskretnie i sprawdzając, czy nie jesteśmy poszukiwani. Z miejsca, w którym przebywaliśmy, można było jeszcze zobaczyć naszego dostawczego fiata i pryncypała, który robił ostatnie przygotowania do wyjazdu.    

niedziela, 3 maja 2015

Gorący towar (3)

- A jakże - odpowiedziałem. - Chciałem zahaczyć się przy wykładaniu towaru w jednym z tych kosmicznych hangarów. Zabrałem papiery i pytam, czy nie potrzebują wykładowcy. Ale paniusia spojrzała na mnie, jak na wariata. - Splunąłem, opierając ręce na kolanach. - I nawet zadała to samo pytanie: "A nie próbował pan szukać gdzie indziej?". Więc ja jej na to: "A chciałaby pani? Zdawało mi się, że to tutaj szukają pracowników." Musiała zajrzeć w rubrykę wykształcenia, bo nos jej się zmarszczył jak u mopsa. "No nie wiem - odpowiada mi po chwili. - Pan jest jakiś dziwny"... "Dziwny" - słyszałeś? Zawsze się kończy na tym samym! - zakończyłem i przekazałem taczkę Tony'emu, jako że teraz była jego kolej.
- Wiesz co - zagaił. - Nadchodzą takie czasy, że wszyscy ci dziwni będą mieli przesrane. To znaczy, pozwolą im istnieć, ale niewiele więcej. A przecież każdy jest dziwny na swój sposób.
- Ty na pewno - odparłem, trącając go łokciem.
- Co mówiłeś? - zapytał.
- Wracaj do swego kamieniołomu - odbiłem piłeczkę, po czym razem przewlekliśmy ogromny, brunatny i obrośnięty wyschniętymi glonami kamlot.

Miałbym do powiedzenia znacznie więcej, ale wypadało zamilknąć. Mężczyźni nie muszą cały czas mówić, pomyślałem; pewne rzeczy rozumieją sami z siebie. Miałbym ci do powiedzenia coś o miłości i samotności, heroicznych zmaganiach i zgniłych kompromisach; o naprawianiu świata, wzlotach i upadkach, klęsce wiary i jeszcze większej klęsce nadziei - ale tego byłoby doprawdy zbyt wiele, zbyt wiele... Więc, wybacz mi Tony, wolałem zamilknąć.

Mój kolega zauważył, że nieco się zmieniłem. Mimo to (a może właśnie dlatego) podczas następnej rundy pracował dwa razy ofiarniej. W pewnym momencie, gdy rzucony kamień głośno huknął o drugi, zdenerwowany powiedziałem:
- Może lepiej celujmy gdzie indziej. W ten sposób robimy niepotrzebny hałas, a nie zależy mi na rozgłosie.
Tony się zgodził i od tej pory pracowaliśmy w niemal zupełnej ciszy.

Moja ostrożność była nadmierna: W najbliższej okolicy znajdowała się tylko jedna posiadłość, dość skutecznie ukryta przed ciekawskimi gęstym żywopłotem. Nie było tam dzieci, a jedynym mieszkańcem zdawał się być starszy jegomość, który czasem pojawiał się na ganku ze swym buldogiem. Przypomniałem sobie słowa szefa, który wspominał starszego; nazywał go niegroźnym dziwakiem, który kazał wołać na siebie Poldek, chodził w oksfordzkim sweterku i podczas spacerów konwersował z własnym czworonogiem.




Obaj byliśmy już mocno zmęczeni. Lekki zefirek, który zawiał od północy, był zbyt słaby, aby poruszyć zastygłe masy gorąca; raczej pulsował jak oddech konającego. 
Na szczęście ta runda miała być jedną z ostatnich, bowiem powoli zbliżał się fajrant. Tony, w wyraźnie poprawionym nastroju, zaczął szczebiotać o nowo poznanej koleżance.

- Ona jest boska. Ma epickie nogi i wręcz patetyczną twarz. Gdyby nie jeden szczegół, dodałbym, że powinieneś ją poznać.
- Patetyczną twarz? - powtórzyłem, popijając ciepłą gazowaną wodę, która po minięciu przełyku natychmiast stawała się potem. - Wy i ta wasza nowomowa. Ten drobny szczegół pewnie oznacza, że...

Tutaj przerwałem, ponieważ zdawało mi się, że usłyszałem coś dziwnego. Jeden z wyrzuconych kamieni odezwał się głucho, a przy tym wytworzył drugi, wyższy dźwięk o zmienionym tonie: powstało wrażenie, że kamlot uderzył w coś organicznego. Zupełnie, jakby ktoś lub coś doznało urazu, lecz w ostatniej chwili, przed ryknięciem z bólu, powstrzymało się gwałtem i zamarło w swoim cierpieniu. 

Pochyliłem się nad krawędzią zbocza, ale na dole niczego nie było. Tylko ta sama beznamiętna, płowo-zielona łączka, przecięta skośnie ledwo widoczną ścieżyną; te same krzaki, ożywiane delirycznym, pieszczotliwym wiaterkiem - lecz mógł być to równie dobrze efekt optyczny spowodowany upałem. Rozczarowany i znużony, zrobiłem dwa kroki do tyłu, przez co nieomal nie wywróciłem się o stojącą taczkę. Zakląłem siarczyście i otrzepałem nogawki z kurzu. 

- Nic takiego - wyjaśniłem, patrząc niechętnie na Tony'ego, któremu dostarczyłem pysznej rozrywki. - Zwykłe zmęczenie.
- Uważaj, bo jak się stoczysz na dół, to już nie będzie mi się chciało jechać po ciebie taczką - powiedział, nadal wielce rozbawiony. - Tu nie ma niczego ani nikogo. Rozejrzyj się, stary. Na tym zadupiu nawet Thoreau poczułby się zagubiony.
- Bez przesady - odparłem. - Jakieś pół godziny temu widziałem tego starszego dziwaka, szedł do lasu ze swoim buldogiem... Ale teraz go nie ma - wygląda na to, że zniknął.  

piątek, 1 maja 2015

Gorący towar (2)

Szef miał rację: ziemia była gliniasta i zbita jak gorzka czekolada, w dodatku pełna kamieni, z którymi nie było wiadomo, co robić. Ktoś, kto miał nadzieję, że na takim podłożu wyhoduje efektowny trawnik, musiał być albo naiwny, albo szczególnie pracowity.

Słońce zbliżało się do zenitu, napełniając powietrze żarem, który odkładał się w płucach. Pracowaliśmy sumiennie, wyszukując ciężkie grudy i rozłupując je szpadlami, aby upewnić się, że faktycznie są "ziemią". Inwestor, o którym wiedzieliśmy tylko tyle, że był zawodowym wojskowym, machał zawzięcie grabiami, od czasu do czasu uderzając nimi jak motyką. Nie zwracał na nas większej uwagi. Jego żona, idąc śladem wygrabionej ziemi, który ciągnął za sobą niczym wielki ślimak, zbierała mniejsze kamienie i układała je w kopczyki. Dość szybko ochrzciliśmy ją mianem "Łunochód".

Dla nas, zwykłych wyrobników, pozostawiano kamienie największe, tak wielkie, że czasem wystarczało kilka do załadowania całej taczki. Byliśmy wyczerpani, a nasze zmęczenie potęgowała świadomość, że trudno o bardziej bezcelową robotę. Działka miała być gładka jak stół, a obejście schludne i czyste jak domek Barbie, więc szybko powstał problem, co robić z tym kamiennym złomem. Wspólnie postanowiono, że pewna ilość zostanie odłożona na przyszły skalniak, ale było to rozwiązanie doraźne i niczego nie załatwiało.

I tak oto zaczęliśmy robić wypady na drogę, najpierw na jej bliskie, a później dalsze pobocze; tę samą drogę, która po raz pierwszy ujawniła naszego wroga, i której oświetlony stroboskopowo łuk do dzisiaj pojawia się w moich koszmarach. Ach, co to była za droga! - powiedziałbyś raczej, że jest tunelem czy przejściem między dwoma światami, młodością a starością, zupełną anarchią a realnością; pomiędzy tym, co zapoznane a jakąś ostateczną zagadką i tajemnicą.




Zresztą: znużeni kilometrami, szybko wróciliśmy na pierwotne miejsce, by szukać rozwiązania ciążącego problemu. Było tam coś w rodzaju geologicznej niecki, której obrośnięte krzakami zbocze okazało się idealnym ukryciem dla śmieci. Aby urozmaicić naszą siermiężną monotonię, prowadziliśmy lekkie rozmowy, często na oderwane tematy.

- Mam dla ciebie smutną wiadomość - powiedział Tony, robiąc wymach prawie okrągłym głazem, jakby rzucał piłką lekarską. - Jak myślisz, co by o nas powiedział taki Fryderyk Nietzsche?
- Wiem, do czego pijesz - odparłem, zezując na niebo, czy przypadkiem nie nawinęła się jakaś chmurka. Promienie słońca padały pionowo jak włócznie. - Może i mamy moralność niewolników. Ale nawet będąc nadczłowiekiem nie masz gwarancji, że osiągniesz sukces. - Zawróciłem taczką, która skrzypnęła kółkiem, jakby na poparcie mojego zdania. - Nietzsche na końcu dostał fioła - i tyle mu pomogła jego moralność pana.
- A jednak zdążył czegoś dokonać - stwierdził Tony głosem, w którym pobrzmiewał szacunek. - Wiesz, co odbija się w oczach Boga? - zapytał i odpowiedział sam sobie: - Szatan.

Taki był Tony: lubił zadawać pytania i zaskakiwać, a przy tym nie tracił powagi i zatroskania o losy świata, czym upodabniał się do mnie. Ale trzeba powiedzieć, że nadal był dzieciakiem - dzieciak wciąż ujawniał się w jego odruchach i reakcjach, w tym, jak podchodził do życia. Mówił, na przykład, że ma wiadomość, a ja już wiedziałem, że w ten sposób chce mnie przetestować, więc byłem bardziej rozczulony niż zaciekawiony. Pewnego razu oznajmił, że ma świetny pomysł, i na moje niecierpliwe pytanie "jaki?", zaproponował, abyśmy zamienili się łopatami. Nie ma kwestii: Tony potrafił ożywić rozmowę.

Jednak teraz, nawiązując do jego wypowiedzi, odparłem:
- Takie gadanie tylko wkurzyłoby Fryderyka.
- Co masz na myśli? - zapytał.
- To, że w życiu trzeba dokonać wyboru. Nie można czytać Nietzschego i jednocześnie wierzyć w Boga. Albo rybki, albo pipki.
- W życiu rzadko stoisz przed takim wyborem - odpowiedział. - A ty postawiłeś sprawę na ostrzu noża.
- Być może - odparłem, prowadząc taczkę, która skrzypiała mniej więcej co dwa kroki. Skrzypiała coraz wolniej. - Widzisz, Tony, z wami młodymi jest jeden problem. Chcecie mieć wszystko naraz. Nie wierzycie w Boga, ale wierzycie w Szatana. Wybieracie tylko to, co wam odpowiada. Unikacie konsekwencji.
- Tak? A kiedy ostatni raz byłeś w kościele? - zapytał kąśliwie i, widząc moją minę, zaśmiał się jowialnie.

Był to koniec tej rundy, bo zauważyliśmy szefa, który zaczął nerwowo kręcić się przy bramie. Kiedy pojawiliśmy się znowu na zakręcie, Tony zapytał bez zbędnej zwłoki:

- Nie rozglądałeś się za inną robotą?
Musiałem przyznać, że tym mnie zaskoczył, bo wiedziałem, co to oznaczało. Tony nie zamierzał pracować tu na stałe; jak tylko pojawi się taka możliwość, opuści nas bez żalu. Byłem totalnym głupkiem, bo chyba myślałem inaczej.      

środa, 29 kwietnia 2015

Gorący towar (1)

Podobno historia staje się bardziej autentyczna, gdy o człowieku prostym opowiada człowiek bardziej skomplikowany. Nie ja to wymyśliłem, ale - skoro już wybrałem ton szczerości - muszę wyznać, że to powiedzonko nachodzi mnie zawsze wtedy, gdy myślę o tamtych zdarzeniach. Staram się dokładnie poukładać te kostki domina, oddać sprawiedliwość wymogom chronologii, lecz pamięć jest kapryśna i zwodnicza. I, prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć.

Może będzie najlepiej, gdy powiem, że początek całej afery wyglądał niezwykle banalnie i żaden zewnętrzny objaw nie zapowiadał dalszych, strasznych konsekwencji, jak choćby tego, że stracę najlepszego kolegę i doznam głębokiej rany, która okaże się nieuleczalna i na zawsze odmieni moją osobowość. Takie incydenty, powszechne jak próchnica zębów, pospolite aż do mdłości, spotykają każdego, i potrzeba szczególnie wybujałej wyobraźni (albo zwykłego szaleństwa), aby twierdzić, że mogą zwiastować jakąś dramatyczną odmianę losu. Ale w naszym przypadku było właśnie tak, więc wybaczcie, jeśli na wstępie zrobię wrażenie cokolwiek nieznośnego nudziarza.

Historia, która okazała się tak brzemienna w skutki, rozegrała się na jednym z tych budowanych bez ładu i składu willowych osiedli, będących czymś pośrednim między miastem a zapadłą wiochą. Zdesperowane mieszczuchy mobilizowały cały swój kapitał w nadziei znalezienia miłej, gościnnej, sielskiej przystani dla ich skołatanego życia i często lądowały właśnie tutaj: na Ziemi Jałowej, w istnym Neverlandzie. W naszym wypadku miejscowość nosiła dumną nazwę Powalisko.

Mężczyzna, który wynajął nas do założenia ogrodu, należał do późnej fali osiedleń, więc trafiła mu się parcela na samym skraju wsi. Z okien jego salonu (znajdującego się idealnie pośrodku działki) można było zobaczyć łukowaty rząd drzew, wzdłuż którego biegła marna, szutrowa droga prowadząca do centrum. Ten odcinek drogi znajdował się na czymś podobnym do podłużnego wzniesienia, łagodnego od północy, a bardziej spadzistego na południu, gdzie ograniczała go ciemna ściana lasu. Okoliczne sosny i brzozy były jedynym wzbogaceniem tego dość przeciętnego, spokojnego krajobrazu.




W każdym razie, widok z okien salonu był całkiem porządny... Ktoś mógłby zapytać, skąd u mnie, bądź co bądź robotnika najemnego, wzięła się wiedza na ten temat, zazwyczaj zarezerwowana dla Inwestora (bo tak mieliśmy w zwyczaju nazywać każdego kolejnego klienta). Ten ktoś mógłby dodać (gdyby chciał mnie dotknąć, co pewnie nie byłoby trudne), że obecność służby przy negocjacjach na wyższym szczeblu nie jest wskazana - ale tak się składa, że szef postanowił tego dnia zrobić wyjątek, i pozwolił mi pójść ze sobą. Miał swoje powody. Otóż zbliżało się święto, podczas którego ludzie całymi rodzinami zbierali się przy bogato zastawionych stołach, obżerając się jak bąki i wspólnie wgapiając w żenujące, specjalne wydania programów. Szef wiedział, że tego dnia praca do samego zmierzchu nie była dobrze widziana. Ale pewnie wykalkulował, że tą drobną grzecznością przekupi mnie i skłoni, żebym popracował dłużej. No a poza tym, był szczyt sezonu. 

- Zdaje pan sobie sprawę, że z taką ziemią będzie podwójna robota - powiedział, wycofując się w głąb pomieszczenia, aby całemu spotkaniu nadać charakteru powagi. - Muszę wynająć dodatkowego pracownika.
- Wiem, ale będę na miejscu - odparł tamten, na oko czterdziestodwuletni i niezwykle zmotywowany. - Zanim pan sprowadzi odpowiednią darninę, ja z żoną wygrabię całe ćwierć hektara. A pańscy chłopcy będą wywozić kamienie.

Słuchałem tej rozmowy, stojąc przy samym oknie i udając, że nic mnie nie obchodzi. Myślałem o Tonym, który został na zewnątrz i miał pilnować narzędzi. Biedak, pewnie nawet nie domyślał się, co go czeka... 

wtorek, 28 kwietnia 2015

Wybór metody pisania (2)

Można powiedzieć, że metody pisania dzielą się z grubsza na "zwarte" i "rozproszone", co ma związek z podejściem do planowania. Te pierwsze sprawdzą się w formach dłuższych, gdzie ogólny plan opowieści (tzw. szkielet) jest niezbędny; te drugie możemy zastosować przy formach krótkich, gdy właściwie całą historię mamy w głowie i cała sztuka polega na "przelaniu" jej na papier czy arkusz w programie edycyjnym. Oczywiście, obie metody mają swoje wady i zalety, jednak więcej zastrzeżeń mam do metody wymienionej jako druga.  

1. Metoda "rozproszona" jest właściwsza dla tych, którzy w tworzeniu wolą iść na żywioł, piszą szybko i dość niedbale, podczas pisania dają się ponieść emocjom i chwilowym nastrojom.
Taką metodę można przypisać choćby Balzakowi, znanemu ze swych dziwnych zachcianek, np. podczas pisania podobno lubił wdychać zapach nadgniłych pomarańczy; pisał często na stojąco, odziany w rzymską togę itd. Oprócz tego, że Balzac poniekąd musiał pisać szybko (całe życie był zadłużony), charakteryzuje go nierealistyczność planowania - cykl "Komedia ludzka", zakrojony początkowo na 137 tomów, doczekał się ukończenia 85 powieści.

2. Metoda "zwarta" opiera się na, przynajmniej w podstawowym stopniu, dopracowanym planie, który opisuje kolejność zdarzeń w naszej historii. Dzięki temu, paradoksalnie, mamy więcej czasu, aby doszlifować tekst pod względem stylistycznym, i często okazuje się, że ten dodatkowy czas procentuje na korzyść tekstu.

Jest to strategia mniejszego ryzyka, dla twórców, którzy w bardzo świadomy sposób kształtują swój warsztat i środki wyrazu. Pisarz stoi tu poniekąd przed wyborem, tak jak bywa w realnym życiu: ryzykując więcej, słuchając podszeptów chwilowego szaleństwa, możemy liczyć na większą nagrodę, ale jest też "szansa", że zostaniemy z gołymi rękami. Z drugiej strony, ten kto ryzykuje mniej, musi zadowolić się odpowiednio mniejszą nagrodą; a jednak ta strategia rzadko przynosi zupełną porażkę. 

Pisanie spontaniczne przynosi nierzadko świetne efekty, lecz są one mało trwałe; doznajemy olśnień, erupcji twórczej weny, spektakularnych wyładowań - ale trudno taki stan napięcia utrzymać przez dłuższy czas. Później wracamy do napisanego tekstu i ze zdziwieniem zauważamy, jak bardzo złe są te fragmenty, które wcześniej uznaliśmy tylko za słabsze; jak dużo jest logicznych potknięć, niedociągnięć i zwykłej grafomanii. Problem czasu, który wówczas musimy poświęcić na poprawki, znika albo nie jest taki wielki, gdy wybieramy planowanie. 




Jak mogliście się już domyśleć, opowiadam się raczej za metodą "zwartą", albowiem pozwala nabrać dystansu do tematu i dojrzeć naszym pomysłom. Byłem w trakcie pisania wstępu do opowiadania, gdzie jednym z ważniejszych bohaterów miał być las. Opowiadanie jest w konwencji grozy; zastanawiałem się, jaki musi być las, aby wzbudzić lęk lub przerażenie? Jakie warunki musi spełnić, aby "zagrać" w mojej historii i stać się dla niej przekonującym tłem? 

Jeśli chciałem, aby las się ożywił (przynajmniej w wyobraźni odbiorcy), musiałem poczuć jego obecność. Czy drzewa są wiotkie i kołyszą się złowrogo na wietrze, poruszane jakby nieczystymi siłami? Czy, przeciwnie, są uschnięte i powykręcane, co przywodzi na myśl jakieś nieszczęsne, zaklęte w drzewa istoty? Czy ten "straszny" las ma ingerować w życie bohaterów, atakując szorstką korą drzew, igłami i drzazgami; czy może ma być cichy i oniryczny? Miałem więcej czasu, tak więc mogłem gruntownie przemyśleć swój pomysł. 

W końcu wyobraziłem sobie las z "Miasteczka Twin Peaks", gdzie oświetlone białym światłem drzewa nagle wyskakują jak upiory, co w dużym stopniu wzmaga grozę sytuacji. Z tego pomysłu przeszedłem zatem do następnego - aby starać się ukazywać las odpowiednio oświetlony, w formie "stroboskopowych wizji" (jest to zresztą efekt dość stary, wypróbowany np. w klasycznym horrorze "Egzorcysta"). 

Wychodzi na to, że las - aby wzbudzał przerażenie - nie musi być koniecznie ciemny; wystarczy, że będzie odpowiednio oświetlony.  

niedziela, 26 kwietnia 2015

Bohaterski sąsiad (10)

Audrey bynajmniej nie pomagała mu się opanować. Chwilkę potem, ruchem leniwej kotki, położyła obie dłonie na mężowskiej piersi, gładząc ją wolno i jakby z namysłem. Przysunął się bliżej okna i zauważył, że miała na sobie przyciemniane okulary. Spanikował. Mogła więc patrzeć wszędzie i nigdzie; mogła mieć przymknięte z rozkoszy oczy, ale też sięgać kątem oka na trzecie piętro, by śledzić jego żałosne akrobacje. 

Tymczasem otworzył drzwi lodówki, grzebiąc w niej hałaśliwie. Nagle wpadł na pomysł, aby wykorzystać otwarte drzwi jako zasłonę i, opierając się o kuchenny blat, wolno i niezgrabnie zdjął flanelowe spodnie. W końcu ulokował się na ceramicznym zlewie, mając w dłoni pęczniejącą męskość. Robił to wszystko, starając się nie puszczać uchwytu od lodówki, co dało doprawdy komiczny efekt. Ale opłaciło się - z poziomu zlewu, wychyliwszy głowę na ukos i odpowiednio manewrując całym ciałem, miał całkiem niezły widok. Sennie, miarowo poruszał napletkiem, a wilgotna powierzchnia zlewu chłodziła mu pośladki.

Starał się nie spuszczać oczu z Audrey. Było to warunkiem trwania przyjemności, a także nastroju, w którym muzyka, obrazy i jego własne myśli tworzyły harmonijną całość. "Oto prawdziwa kobieta - dumał - oto kobieta dla mnie. Bez żalu rozstała się z pierwszą młodością, ale nie jest cyniczna ani drętwa. Wie doskonale, czego pragnie od życia, smakuje każdą chwilę. Świadoma swojej wartości, chyba niczego nie żałuje... Nie kupuje tanich pochlebstw, nie rzuca się na oślep. Waży i ocenia, niczym dobra gospodyni sztukę mięsa... Dilerka miłości..."

Przez jakiś kwadrans Audrey opalała się obok męża, a potem znikła za domkiem. Gdy wróciła, niosła dwie donice pięknych niebieskich hortensji, przez chwilę ciesząc oczy ich widokiem. Telefon męża zadzwonił, zza płotu dobiegło ich szczekanie psa, wróbel przeleciał. Patrzył na Audrey, podziwiając sposób, w jaki reagowała - i reagował na jej reakcje. Kolejny raz odniósł wrażenie, że w jej uśmiechu czai się drwina. A potem znowu pochłonął ją ciemny i chłodny prostokąt drzwi.




"Może w jakiś sposób pozwoliła by się zdobyć, może nieświadomie czeka na swego backdoor mana... Jedno jest pewne: dla niej warto byłoby nadstawić karku, nie to, co dla tamtej; byłem ostatnim frajerem myśląc inaczej. Ty, Audrey, dobrze rozumiesz, że są rzeczy bezcenne, i że wszystko, co można kupić, jest żałośnie tanie. Ale ciebie nie można zdobyć, nawet, jeśli pozwolisz się przekupić."

Rozmarzył się i, bardziej dla zabawy, zaczął planować iście filmowy romans. Co gorsza, pozwolił sobie uwierzyć w omnipotencję swych marzeń, w ich stwarzającą i płodną siłę. Jednocześnie podświadomie wiedział, że każdy centymetr, zbliżający go do realizacji tych planów, cofnie go o dwa centymetry w dziedzinie uroku i piękna, które były ich nieodzownym składnikiem. I w samym środku tej zaczarowanej krainy wyobraźni dotknęło go okrutne ostrze tragizmu: zrozumiał, że jego urojony, zaklinany dziwnymi słowami romans realizuje się właśnie w tej chwili; że dopełnia się i wygasa w bieżącym mgnieniu czasoprzestrzeni, potwornie przypadkowym i obojętnym w oczach Boga.

Zanim doszedł na szczyt przyjemności, usłyszał wysoki krzyk mewy albo rybitwy. Skończył nad zlewem, akurat gdy nokturn opus 15/2 osiągnął swego rodzaju uczuciową kulminację.

Następnego dnia sąsiad przestał odpowiadać na jego "dzień dobry".
***