Następnie
poprowadził go, trzymając pod ramię, do własnego domu. Minęli
obrośniętą bluszczem furtkę, obszerną sień i jego wybawca zaprosił go do
salonu, gdzie już czekała na nich zaaferowana żona, dzieci oraz
teściowa. Wszyscy byli bardzo wzburzeni, pytali go ponownie, czy nic mu
nie jest, czy dobrze się czuje i czy może stać o własnych siłach, a
teściowa wkrótce odesłała dzieci do jakiegoś mniejszego bocznego pokoju.
Ludzie ci wzbudzili w nim natychmiastową sympatię. Dotyczyło to
zwłaszcza starszej pani, w której cały incydent uruchomił coś w rodzaju
wtórnego instynktu macierzyńskiego. Kobieta okazała mu wielką troskę,
przyniosła miseczkę z lodem i zimny okład, a potem regularnie go
zmieniała.
Przyjmował
to z zadowoleniem, a jednocześnie dyskretnie, jedynym zdrowym okiem
oglądał salon i szczegóły jego wystroju. Bowiem mimo tego, że mijał ten
dom codziennie, i to po kilka razy, nie miał pojęcia, jak wygląda od
środka, z czego żyją i co porabiają jego mieszkańcy. Wnętrze salonu nie
dawało w tej kwestii zadowalającej odpowiedzi. Widać było jedynie, że
dom zamieszkuje porządna, drobnomieszczańska rodzina. Podłogę ozdabiał
wielki okrągły dywan w pastelowe, koncentryczne kręgi, meble dosłownie
obsiadły figurki aniołów i kryształowych zwierząt (na haftowanych
romboidalnych serwetkach), a telewizor nadawał animowane bajki. Domyślił
się, że przerwał rodzinną sielankę.
W
pewnym momencie teściowa zapytała go, czy nie zna tych, którzy go
napadli, lecz zięć (siedzący blisko okna) powiedział, żeby na razie
powstrzymała ciekawość i pozwoliła gościowi dojść do siebie. Wdzięczny
mu był za to ludzkie zachowanie.
Wtedy jednak teściowa powiedziała:
-
Mieszkamy tutaj już prawie dwadzieścia lat i nie pamiętam niczego
podobnego. To była zawsze taka spokojna dzielnica... Żeby tak człowieka
napaść, tak sponiewierać - i to w biały dzień... - tu przeniosła wzrok
na zięcia, szukając w nim jeśli nie poparcia, to chociaż zrozumienia.
Ten
skinął nieznacznie głową, wspominając tylko, że kiedy mieszkał pod
Londynem, był świadkiem wielu podobnych ekscesów.
- Tam to dopiero
odchodziły różne brewerie - przyznał, lecz z jakiegoś powodu nie chciał
podać przykładów. Wywiązała się dyskusja na temat stanu
bezpieczeństwa w ich mieście, do której nawet na krótko włączyła się żona.
Mówili o indolencji policji, błędach bezstresowego wychowania i
jednogłośnie stwierdzili, że "młodych trzeba brać za mordę".
A potem,
podając herbatę, starsza pani podjęła na nowo:
-
I żeby takie tchórze napadły człowieka zupełnie bez powodu, pod jego
własnym blokiem... Nie widziałam ich zbyt dobrze, ale nie wyglądali mi
na tubylców. Więc mówi pan, że nigdy przedtem ich nie spotkał...
Ostatnie
zdanie było właściwie stwierdzeniem, powtórzeniem dobrze znanego faktu.
Gdy zaprzeczał, wydawało mu się, że sąsiad wymienił z żoną
porozumiewawcze spojrzenie, ale mógł się mylić. Widział tylko na jedno
oko, bo drugie dawno opuchło, a i to zdrowe było częściowo zasłonięte
zimnym kompresem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz