Podobno historia staje się bardziej autentyczna, gdy o człowieku prostym opowiada człowiek bardziej skomplikowany. Nie ja to wymyśliłem, ale - skoro już wybrałem ton szczerości - muszę wyznać, że to powiedzonko nachodzi mnie zawsze wtedy, gdy myślę o tamtych zdarzeniach. Staram się dokładnie poukładać te kostki domina, oddać sprawiedliwość wymogom chronologii, lecz pamięć jest kapryśna i zwodnicza. I, prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć.
Może będzie najlepiej, gdy powiem, że początek całej afery wyglądał niezwykle banalnie i żaden zewnętrzny objaw nie zapowiadał dalszych, strasznych konsekwencji, jak choćby tego, że stracę najlepszego kolegę i doznam głębokiej rany, która okaże się nieuleczalna i na zawsze odmieni moją osobowość. Takie incydenty, powszechne jak próchnica zębów, pospolite aż do mdłości, spotykają każdego, i potrzeba szczególnie wybujałej wyobraźni (albo zwykłego szaleństwa), aby twierdzić, że mogą zwiastować jakąś dramatyczną odmianę losu. Ale w naszym przypadku było właśnie tak, więc wybaczcie, jeśli na wstępie zrobię wrażenie cokolwiek nieznośnego nudziarza.
Historia, która okazała się tak brzemienna w skutki, rozegrała się na jednym z tych budowanych bez ładu i składu willowych osiedli, będących czymś pośrednim między miastem a zapadłą wiochą. Zdesperowane mieszczuchy mobilizowały cały swój kapitał w nadziei znalezienia miłej, gościnnej, sielskiej przystani dla ich skołatanego życia i często lądowały właśnie tutaj: na Ziemi Jałowej, w istnym Neverlandzie. W naszym wypadku miejscowość nosiła dumną nazwę Powalisko.
Mężczyzna, który wynajął nas do założenia ogrodu, należał do późnej fali osiedleń, więc trafiła mu się parcela na samym skraju wsi. Z okien jego salonu (znajdującego się idealnie pośrodku działki) można było zobaczyć łukowaty rząd drzew, wzdłuż którego biegła marna, szutrowa droga prowadząca do centrum. Ten odcinek drogi znajdował się na czymś podobnym do podłużnego wzniesienia, łagodnego od północy, a bardziej spadzistego na południu, gdzie ograniczała go ciemna ściana lasu. Okoliczne sosny i brzozy były jedynym wzbogaceniem tego dość przeciętnego, spokojnego krajobrazu.
W każdym razie, widok z okien salonu był całkiem porządny... Ktoś mógłby zapytać, skąd u mnie, bądź co bądź robotnika najemnego, wzięła się wiedza na ten temat, zazwyczaj zarezerwowana dla Inwestora (bo tak mieliśmy w zwyczaju nazywać każdego kolejnego klienta). Ten ktoś mógłby dodać (gdyby chciał mnie dotknąć, co pewnie nie byłoby trudne), że obecność służby przy negocjacjach na wyższym szczeblu nie jest wskazana - ale tak się składa, że szef postanowił tego dnia zrobić wyjątek, i pozwolił mi pójść ze sobą. Miał swoje powody. Otóż zbliżało się święto, podczas którego ludzie całymi rodzinami zbierali się przy bogato zastawionych stołach, obżerając się jak bąki i wspólnie wgapiając w żenujące, specjalne wydania programów. Szef wiedział, że tego dnia praca do samego zmierzchu nie była dobrze widziana. Ale pewnie wykalkulował, że tą drobną grzecznością przekupi mnie i skłoni, żebym popracował dłużej. No a poza tym, był szczyt sezonu.
- Zdaje pan sobie sprawę, że z taką ziemią będzie podwójna robota - powiedział, wycofując się w głąb pomieszczenia, aby całemu spotkaniu nadać charakteru powagi. - Muszę wynająć dodatkowego pracownika.
- Wiem, ale będę na miejscu - odparł tamten, na oko czterdziestodwuletni i niezwykle zmotywowany. - Zanim pan sprowadzi odpowiednią darninę, ja z żoną wygrabię całe ćwierć hektara. A pańscy chłopcy będą wywozić kamienie.
Słuchałem tej rozmowy, stojąc przy samym oknie i udając, że nic mnie nie obchodzi. Myślałem o Tonym, który został na zewnątrz i miał pilnować narzędzi. Biedak, pewnie nawet nie domyślał się, co go czeka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz