piątek, 1 maja 2015

Gorący towar (2)

Szef miał rację: ziemia była gliniasta i zbita jak gorzka czekolada, w dodatku pełna kamieni, z którymi nie było wiadomo, co robić. Ktoś, kto miał nadzieję, że na takim podłożu wyhoduje efektowny trawnik, musiał być albo naiwny, albo szczególnie pracowity.

Słońce zbliżało się do zenitu, napełniając powietrze żarem, który odkładał się w płucach. Pracowaliśmy sumiennie, wyszukując ciężkie grudy i rozłupując je szpadlami, aby upewnić się, że faktycznie są "ziemią". Inwestor, o którym wiedzieliśmy tylko tyle, że był zawodowym wojskowym, machał zawzięcie grabiami, od czasu do czasu uderzając nimi jak motyką. Nie zwracał na nas większej uwagi. Jego żona, idąc śladem wygrabionej ziemi, który ciągnął za sobą niczym wielki ślimak, zbierała mniejsze kamienie i układała je w kopczyki. Dość szybko ochrzciliśmy ją mianem "Łunochód".

Dla nas, zwykłych wyrobników, pozostawiano kamienie największe, tak wielkie, że czasem wystarczało kilka do załadowania całej taczki. Byliśmy wyczerpani, a nasze zmęczenie potęgowała świadomość, że trudno o bardziej bezcelową robotę. Działka miała być gładka jak stół, a obejście schludne i czyste jak domek Barbie, więc szybko powstał problem, co robić z tym kamiennym złomem. Wspólnie postanowiono, że pewna ilość zostanie odłożona na przyszły skalniak, ale było to rozwiązanie doraźne i niczego nie załatwiało.

I tak oto zaczęliśmy robić wypady na drogę, najpierw na jej bliskie, a później dalsze pobocze; tę samą drogę, która po raz pierwszy ujawniła naszego wroga, i której oświetlony stroboskopowo łuk do dzisiaj pojawia się w moich koszmarach. Ach, co to była za droga! - powiedziałbyś raczej, że jest tunelem czy przejściem między dwoma światami, młodością a starością, zupełną anarchią a realnością; pomiędzy tym, co zapoznane a jakąś ostateczną zagadką i tajemnicą.




Zresztą: znużeni kilometrami, szybko wróciliśmy na pierwotne miejsce, by szukać rozwiązania ciążącego problemu. Było tam coś w rodzaju geologicznej niecki, której obrośnięte krzakami zbocze okazało się idealnym ukryciem dla śmieci. Aby urozmaicić naszą siermiężną monotonię, prowadziliśmy lekkie rozmowy, często na oderwane tematy.

- Mam dla ciebie smutną wiadomość - powiedział Tony, robiąc wymach prawie okrągłym głazem, jakby rzucał piłką lekarską. - Jak myślisz, co by o nas powiedział taki Fryderyk Nietzsche?
- Wiem, do czego pijesz - odparłem, zezując na niebo, czy przypadkiem nie nawinęła się jakaś chmurka. Promienie słońca padały pionowo jak włócznie. - Może i mamy moralność niewolników. Ale nawet będąc nadczłowiekiem nie masz gwarancji, że osiągniesz sukces. - Zawróciłem taczką, która skrzypnęła kółkiem, jakby na poparcie mojego zdania. - Nietzsche na końcu dostał fioła - i tyle mu pomogła jego moralność pana.
- A jednak zdążył czegoś dokonać - stwierdził Tony głosem, w którym pobrzmiewał szacunek. - Wiesz, co odbija się w oczach Boga? - zapytał i odpowiedział sam sobie: - Szatan.

Taki był Tony: lubił zadawać pytania i zaskakiwać, a przy tym nie tracił powagi i zatroskania o losy świata, czym upodabniał się do mnie. Ale trzeba powiedzieć, że nadal był dzieciakiem - dzieciak wciąż ujawniał się w jego odruchach i reakcjach, w tym, jak podchodził do życia. Mówił, na przykład, że ma wiadomość, a ja już wiedziałem, że w ten sposób chce mnie przetestować, więc byłem bardziej rozczulony niż zaciekawiony. Pewnego razu oznajmił, że ma świetny pomysł, i na moje niecierpliwe pytanie "jaki?", zaproponował, abyśmy zamienili się łopatami. Nie ma kwestii: Tony potrafił ożywić rozmowę.

Jednak teraz, nawiązując do jego wypowiedzi, odparłem:
- Takie gadanie tylko wkurzyłoby Fryderyka.
- Co masz na myśli? - zapytał.
- To, że w życiu trzeba dokonać wyboru. Nie można czytać Nietzschego i jednocześnie wierzyć w Boga. Albo rybki, albo pipki.
- W życiu rzadko stoisz przed takim wyborem - odpowiedział. - A ty postawiłeś sprawę na ostrzu noża.
- Być może - odparłem, prowadząc taczkę, która skrzypiała mniej więcej co dwa kroki. Skrzypiała coraz wolniej. - Widzisz, Tony, z wami młodymi jest jeden problem. Chcecie mieć wszystko naraz. Nie wierzycie w Boga, ale wierzycie w Szatana. Wybieracie tylko to, co wam odpowiada. Unikacie konsekwencji.
- Tak? A kiedy ostatni raz byłeś w kościele? - zapytał kąśliwie i, widząc moją minę, zaśmiał się jowialnie.

Był to koniec tej rundy, bo zauważyliśmy szefa, który zaczął nerwowo kręcić się przy bramie. Kiedy pojawiliśmy się znowu na zakręcie, Tony zapytał bez zbędnej zwłoki:

- Nie rozglądałeś się za inną robotą?
Musiałem przyznać, że tym mnie zaskoczył, bo wiedziałem, co to oznaczało. Tony nie zamierzał pracować tu na stałe; jak tylko pojawi się taka możliwość, opuści nas bez żalu. Byłem totalnym głupkiem, bo chyba myślałem inaczej.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz