poniedziałek, 11 maja 2015

Gorący towar (7)

To wołanie, jak echo powtórzone nieskończoną ilość razy, prześladowało mnie nawet teraz. Wiedziałem, że w ten sposób nawołuje mnie przeszłość, zagarniając wciąż nowe i nowe fragmenty teraźniejszości, zagarniając mnie samego. Czy to możliwe, aby mogła tak mnie opętać, wślizgnąć się jak złośliwe demony do mej duszy i zmusić mnie do spełniania jej najbardziej dziwacznych kaprysów? Czy miałbym pozwalać na ten terror, na to wiekuiste zniewolenie? Czy ten mroczny cień, wydłużający się wbrew wszelkim zasadom rozumu, będzie mnie gonił aż po kres życia? Tony nie zaakceptował by tak żałosnej zgody na wyroki losu. Tony zacząłby działać, albo przynajmniej zbroić się do walki.

Uniosłem głowę znad poduszki, przebijając wzrokiem otaczającą mnie ciemność. Zrozumiałem, że głos przeszłości nie zamilknie, dopóki sam nie utnę go nożem; że moja bezczynność i bezradność zmusi mnie do życia nędznymi ochłapami przeszłości. Będzie to życie w zawieszeniu, coś jak chroniczna choroba; życie w cieniu absurdalnej kary, nie potwierdzonej żadnym wyrokiem. Życie zdegradowane, abnegacja.

Pokonując własne lenistwo, wygrzebałem się z pościeli i wyciągnąłem rękę po zegarek, aby podświetlić jego tarczę. Był to stary, nieco obtłuczony, dziecinny zegar z Bartem Simpsonem, ubranym w zabawny strój do futbolu: kolejny relikt przeszłości. Za kwadrans miała wybić północ, był to ostatni czas na działanie. Niezdarnie zakładałem spodnie, zapinałem guziki i zamki, szukając zdrętwiałymi nogami miejsca w ciepłych butach. Wątpliwości, niczym wielkie, pozbawione orientacji nietoperze, oblepiały mnie swymi wilgotnymi skrzydłami.




Las jest ciemny, obcy i złowrogi - myślałem - a noc w takim lesie nie lepsza od śmierci. Lecz jest tam Tony i mogę mu pomóc - więc nie ma na co czekać. Robiąc ostatnie przygotowania do drogi, myślałem tylko o lesie, owej "zielonej kniei", co wbrew pozorom pomagało mi zebrać się do kupy. Nie dopuszczałem myśli, że mogę tam spotkać coś (lub kogoś) o stokroć gorszego. Czyniąc w ten sposób, dając zajęcia nadliczbowe wyobraźni, oddałbym się w niepodzielne władanie paniki i strachu. I tak, jak się zdarza naturom kontemplacyjnym, mającym zwyczaj zaglądania za kulisy i docierania do sedna problemu, ogarnęła mnie potrzeba nagłej zmiany, ostrego a zdecydowanego działania. Było w tym coś z podszeptu szaleństwa, odruchu życiowego hazardzisty.

Nocny autobus docierał tylko do granic miasta. Przez dobre pół godziny szedłem poboczem, smagany podmuchami od przejeżdżających samochodów. Wielkie ciężarówki, jadąc w jakimś bezrozumnym pędzie, zdawały się celowo podsycać moje szaleństwo; ich reflektory świeciły mi w oczy, wytwarzając na chwilę obraz negatywowy. I właśnie te krótkie rozbłyski wydobywały z mroku nocy pobliskie drzewa, czyniąc z ich poskręcanych gałęzi jakby wyciągnięte ramiona. Latarnie stały rzadko i dawały mało światła, więc niektórzy kierowcy trąbili na mnie przeraźliwie. Świadomość, że mogłem być dla nich równoprawnym zaskoczeniem, wcale nie pomagała.

Wreszcie, bliski obłędu, znalazłem właściwie rozgałęzienie i skręciłem w drogę do Powaliska. Szaro-żółty dukt skręcał w bezdenną ciemność, rozświetlony tylko w momencie, gdzie znajdowała się znajoma posesja. Całość, wraz z rzędem drzew tak mrocznych, że aż granatowych, pełna była zwodniczego spokoju. Stanąłem, rozglądając się czujnie i podejrzliwie. Obok mnie stał szafkowy transformator, więc pogładziłem go ufnie, niczym starego konia. W końcu, zrozumiawszy, że mogę być łatwo rozpoznany, zmusiłem się, aby zejść na dróżkę prowadzącą do lasu.

Szedłem z duszą na ramieniu, świecąc pod nogi latarką. Nie wiedziałem, jak dodać sobie otuchy, więc modliłem się cicho, koślawiąc słowa na swój własny sposób:

- Aniele, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój,
Trzymaj mnie z dala od przemocy,
Bądź mi zawsze do pomocy.
A gdyby doszło do czego złego,
Chroń mnie, Boże, od siebie samego...          

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz