środa, 13 maja 2015

Gorący towar (8)

Zanim dotarłem na miejsce, gdzie po raz ostatni widziałem Tony'ego, natrafiłem na szpaler drzewek jałowca, którego tu nie pamiętałem. Krzaki stały w równym szeregu, jakby chciały zagrodzić mi drogę; błądząc po omacku badałem je wyciągniętą ręką, jednocześnie idąc do przodu. Nagle zza tego zielonego muru dało się usłyszeć coś podobnego do gardłowego jęku, pełnego złości i żalu. Było to dziecinne zawodzenie, zduszone i smutne, a jednak przeszyte ślepą wściekłością. Zwolniłem kroku i zawodzenie ustało, a może tylko zagłuszyło je bicie mego serca. Dotarło do mnie, że się boję; tak: jestem panicznie wystraszony. Cisza, która nastała, była gorsza od tego, co usłyszałem; niejako zmuszała mnie do czekania. Ta sytuacja, bliska jakiejś ponurej baśni, aż porażała swą nierealnością, lecz mój strach przekonał mnie, że jest prawdziwa. 

Zrobiłem dwa kroki do przodu, kiedy zza mrocznej zasłony ponownie dosłyszałem jęk tej dziwnej, zwierzęco-ludzkiej żałoby. I znów przejął mnie jakiś oderwany od wszystkiego, co znałem, iście filmowy, nieuchwytnie baśniowy charakter całego zdarzenia. Gdybym nie był taki przerażony, powinna rozbawić mnie naiwna skłonność do zaprzeczania, jaką wykazywałem nawet postawiony przed tak niepodważalnym, twardym konkretem. Przypominałem dziecko, które zakrywając oczy dwoma rękoma głupio wierzy w to, że zniknie powód jego strachu. Lecz słysząc kolejny spazm tej rozjątrzonej skargi nadal nie ufałem własnym uszom, a robiąc następny krok do przodu - nie pojmowałem, że naprawdę zbliżam się w stronę niepojętego.

Szpaler smukłych drzewek, kłujących mnie swymi delikatnymi igłami, zdawał się nie mieć końca. Wreszcie wyszedłem na otwartą przestrzeń, jeśli wolno tak nazwać dość rzadko i przypadkowo zarośnięty skraj lasu. Zbocze było takie, jakie pamiętałem; lecz na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. U jego podnóża leżał ktoś jakby wyzuty z życia, a przy nim warował pies znajomej rasy. 


   
Musiał wiedzieć, że się zbliżam, bo napiął swój potężny kark i lekko ugiął przednie łapy. Z jego pyska wyrwało się ciche, ostrzegawcze warknięcie. Patrzyłem na to przerażony, ledwo stojąc na obu nogach.

- Zgaś tę przeklętą latarkę - usłyszałem, a był to głos ochrypły i gardłowy, jakby dochodzący spod ziemi. Pies od tyłu wyglądał zwyczajnie, ale czułem, że musi być inny od wszystkich pozostałych. Moją uwagę przykuła leżąca postać: Czy był to ten dziwny starzec, o którym tyle rozprawiałem? Lecz widziałem mizernie, zmuszony odczekać, aż mój wzrok przyzwyczai się do ciemności.

Gdy tego dokonałem, w nikłym kręgu księżycowej poświaty ujrzałem coś, czego już nigdy nie zapomnę. Pies wolno odwrócił głowę, od razu chwytając moje spojrzenie. Jego sylwetka napięła się groźnie, a łapy wyprostowały, przez co wyglądał na większego, niż w rzeczywistości. Jego zęby, niezbyt długie, lecz błyskające metalicznie, wystawały z odkrytych dziąseł; z warg sączyła się trująca ślina. Ale największą grozą przejęły mnie oczy: świecące w ciemności jakimś ukrytym blaskiem, jarzące się zimną, martwą bielą. Świeciły spod zamkniętych, błoniastych powiek, jakie widuje się tylko u gadów. Powiedzieć, że pies starego był piekielną bestią, byłoby nadużyciem. Ale ten Cerber, ta w połowie ludzka, a w połowie zwierzęca hybryda jakąś cudowną mocą zachowała cechy swej rasy, zyskując przy tym coś wręcz mitycznie potwornego. Żaden jej odruch, żaden typowo psi instynkt nie doznał uszczerbku podczas tej przemiany - a nad tym wszystkim panowała ostra świadomość, której naturę miałem dopiero zgłębić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz